Rodzinne żeglowanie na s/y Tinos

Autor: admin (page 2 of 2)

Lody prosto od krowy

Pośrodku rozległych pastwisk, zaledwie kilkaset metrów od plaży znajduje się gospodarstwo i niewielki sklepik z naturalnymi produktami oraz przede wszystkim lodziarnia Møn Is. To absolutne „must try” na wyspie. Wyrabiane na miejscu lody są przepyszne, a otoczenie przepiękne!

Morświny

Nagrodą za długie godziny na morzu spędzone podczas blisko 50-cio milowego przeskoku ze Stralslundu do Klintholm było towarzystwo morświnów u wybrzeży Danii.

Morświny nie skaczą tak jak delfiny i są trochę ciemniejsze, więc trzeba nieco wytężyć wzork, aby je dostrzec 😁🐬

Kierunek zachód i zwrot na północ!

Choć z pewnością każdy zakątek wybrzeża Bałtyku jest godny poznania, tym razem postanowiliśmy potraktować tereny położone najbliżej portu macierzystego dość pobieżnie. Po trudnym z powodu rozkołysu rejsie do Peenemünde, gdzie zatrzymaliśmy się w bardzo przyjemnym porcie północnym, przez wody Greifswalder Bodden oblewające od południa niemiecką wyspę Rugia, dotarliśmy do starego i pięknego miasta Stralsund.

Kontrola niemieckiego Coast Guard’u sprowadziła się do kilku rutynowych pytań
i obyło się bez wizyty celników na pokładzie…
Tinos w zacisznej marinie Peenemünde Nordhafen
Aby od wschodu wpłynąć do Stralsundu, trzeba przepłynąć przez podnoszony most łączący Rugię z kontynentem
Port w Stralusndzie (po polsku Strzałowie)

Choć mieliśmy ochotę na jego zwiedzanie, wiedzieliśmy, że jeśli nazajutrz nie dostaniemy się do Dani, możemy na kilka długich dni zostać zatrzymani w Niemczech przez sztormową pogodę. Podjęliśmy więc decyzję, żeby jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę. Wypłynęliśmy jeszcze przed wschodem słońca i uważnie manewrując po pełnych mielizn wodach cieśniny Strelasund (której nazwa, podobnie jak nazwa leżącego nad nią miasta pochodzi od połabskiego słowa „strela” czyli strzała) wypłynęliśmy na pełne morze.

To był długi dzień, a najbardziej chyba dała się we znaki konieczność korzystania z pomocy silnika na jego pierwszym etapie. Jednak gdy już złapaliśmy wiatr w żagle, z prędkością 5-6 węzłów mknęliśmy na północ. Konieczne było też przecięcie szlaku wodnego, po którym poruszają się sporych rozmiarów statki. Jest to moment stresujący, ale też fascynujący i budzący dużo emocji. Sporo emocji mieliśmy również na ostatnim etapie, kiedy coraz mocniejszy wiatr powodował coraz większe fale. Jednak widoczne były już wtedy wyraźnie białe klify wyspy Møn. A przed samym portem spotkała nas ogromna niespodzianka – towarzystwo morświnów!!! Trudno wymarzyć sobie lepszy początek przygody!

Tinos bezpiecznie zacumowany w Klinthom Havn na wyspie Møn

3,2,1… START!

To zaskakujące, ale miniony rok, który upłynął od momentu kiedy postanowiliśmy urzeczywistnić nasze rejsowe marzenie, zdawał się minąć szybciej niż ostatnie tygodnie i dni przygotowań. Te ciągnęły się niemiłosiernie. Lista spraw do załatwienia przed wyjazdem nie miała końca. A przecież planowaliśmy wyjechać na maksymalnie 4 miesiące!

Czy tych rzeczy nie mogłoby być mniej??

W końcu jednak dotarliśmy do Kamienia Pomorskiego, gdzie rozpoczął się ostatni, mozolny etap przygotowań – pakowanie jachtu. Trzeba nie lada cierpliwości do upychania całego ziemskiego egzystowania czteroosobowej rodziny na 28-stopowej łódce…

Parę kilo więcej balastu 🙂

Otuchy dodawała nam magiczna atmosfera wieczoru przed wypłynięciem – jego spokój, światło zachodzącego słońca, rechot żab i śpiew ptaków unoszący się na mariną to, mam nadzieję, zapowiedź dobrej podróży.

Otuchy dodawała nam magiczna atmosfera wieczoru przed wypłynięciem

Po analizie zapowiedzi pogodowych zdecydowaliśmy się wyruszyć, przez Dziwnów, na zachód do Świnoujścia. Tym razem pobytu tam nie będziemy niestety miło wspominać. Brudne łazienki w marinie to nie koniec naszych niezbyt dobrych doświadczeń. Najbardziej ubolewamy nad startą roweru – składaka, który miał nam towarzyszyć podczas rejsu. Po prostu zniknął. Nie wiemy co się z nim stało. Prawdopodobnie ma nowego właściciela, choć niektórzy podejrzewają, że wylądował na dnie basenu portowego, czego niestety nie potwierdziliśmy z nadzieją sondując odmęty portowej toni…

Portowy wózek był niezastąpiony podczas przewożenia bagaży

Kamień Pomorski – nasze miejsce na Północy

Odkąd Tinos pływa pod polską banderą, każdy swój rejs zaczyna w Kamieniu Pomorskim. To niewielkie miasto stało się nam więc szczególnie bliskie. Ale samo w sobie też jest miejscem ciekawym i skrywającym zaskakująco dużo, jak na swoją wielkość, tajemnic. Przestaje to dziwić kiedy spojrzymy na jego długą historię . Niestety zawierucha II wojny światowej nie oszczędziła Kamienia, a ogrom zniszczeń sprawił, że dzisiejsze centrum przypomina raczej osiedle mieszkaniowe zabudowane niezbyt wysokimi blokami. Mimo to  można znaleźć miejsca, które zdradzają prawdziwą duszę miasta. Do jej odkrywania wszystkich serdecznie zachęcamy!

Widok na Kamień Pomorski 1941 r. źródło: domena publiczna

Kamień Pomorski na karty historii wszedł jako gród słowiańskiego plemienia Wolinian. Plemię to wraz z innymi ówczesnymi mieszkańcami Pomorza zostało pokonane pod koniec X w. przez Mieszka I. Tym samym zajmowane przez nie ziemie zostały związane z historią Polski. Jednak tylko przejściowo. Po raz kolejny regiony te podporządkował sobie Bolesław Krzywousty, który miejscowych książąt uczynił lennikami. Zabiegał on mocno o chrystianizację Pomorzan, patronując m.in. misji Ottona z Bambergu – późniejszego świętego Kościoła Katolickiego. W tym czasie Kamień leżał w granicach Księstwa Pomorskiego. To właśnie tu swą siedzibę miał Warcisław I – pierwszy historyczny władca z tajemniczej dynastii Gryfitów. Tutaj też, po złupieniu Wolina przez Duńczyków w 1188 r., została przeniesiona siedziba jednej z najstarszych na obecnych ziemiach polskich diecezji.

Oficjalnie Kamień ulokowany został przez księcia Barnima I w 1274 r. na prawie lubeckim. Miasto wielokrotnie cierpiało w trakcie licznych przetaczających się przez region działań wojennych. Po śmierci Bogusława XIV – ostatniego z dynastii Gryfitów, na mocy traktatu westfalskiego miasto przypadło Brandenburgii i jako Cammin in Pommern i aż do 1945 r. znajdowało się pod panowaniem niemieckim.

Wrak dziewiętnastowiecznego żaglowca, a w tle gotycki ratusz

 Najważniejszym zabytkiem świadczącym o bogatej historii miasta jest gotycko-romańska katedry pw. Jana Chrzciciela wraz z otaczającym go Osiedlem Katedralnym. Choć obszar ten to zaledwie niewielki skrawek ziemi, lubię jego klimat, a sama katedra na pewno może budzić podziw. Dziś jest chętnie odwiedzana przez turystów. Ich uwagę przyciągają imponujące organy, wirydarz, który jest ewenementem, jako że został zbudowany przy kościele katedralnym (podczas gdy tego typu obiekty powstawały zazwyczaj przy klasztorach), obrazy słynnego renesansowego malarza Łukasza Cranacha Starszego, czy skarbiec, z którego pod koniec II wojny św. wywieziono bezcenne skarby. Niestety słuch po nich zaginął, co z jednej strony budzi ogromny żal, z drugiej jednak rozbudza wyobraźnię. Myślę, że poszukiwania zaginionych zabytków to zadanie dla współczesnego następcy Pana Samochodzika. Na razie sprawę bada polska policja (patrz np. książka „Zaginiony skarbiec kamieński”  autorstwa kom. dr Marka Łuczaka z Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie), a do historii skarbca nawiązuje również pełna pomorskich ciekawostek książka „Sekrety Pomorza Zachodniego” Romana Czejarka, w której autor próbuje odtworzyć losy wspaniałego zabytku – relikwiarza Św. Korduli. Sama święta patronuje zaś m.in. jednemu z pomorskich stowarzyszeń eksploracyjnych.

Za tym murem kryje się katedralny wirydarz

Jednak w szczecińsko-kamieńskiej konkatedrze (bo taką funkcję pełni kościół obecnie) znajduje się skarb, który jest dla mnie cenniejszy od wszystkich zaginionych zabytków. To dość nieduży, skromny, ale za to bardzo intrygujący obraz Pana Jezusa Ukrzyżowanego, który umieszczono w jednej z bocznych kaplic. Został przywieziony przez Polaków przesiedlanych po II wojnie światowej z leżących dziś na terenie Ukrainy Brzozdowiec, gdzie urodziła się moja Babcia. Tym samym, dziwnym zbiegiem okoliczności, mogę być tak blisko tego oddalonego geograficznie, ważnego dla mojej rodziny miejsca. Obraz jest dla mnie wyjątkowy i kiedyś z pewnością poświęcę mu więcej uwagi.

Poza katedrą, miasto nie posiada zbyt wiele zabytków. O dawnych dziejach świadczą pozostałości murów obronnych, a w jedynej z ocalałych baszt usytuowanej przy Bramie Wolińskiej urządzono prywatne Muzeum Kamieni. Warto tam zajrzeć nie tylko po to, żeby obejrzeć kolekcję, ale także żeby z góry spojrzeć na otoczenie Kamienia z innej perspektywy – zobaczyć wody Zalewu i Wyspę Chrząszczewską, u brzegu której z wody wyłania się ogromny, owiany legendami głaz narzutowy.

Godny uwagi jest również Hotel Pod Muzami mieszczący się w uroczej kamienicy na rogu rynku. Warto tam zajrzeć także ze względu na restaurację, gdzie serwowane są całkiem smaczne posiłki. Ozdobą rynku jest natomiast gotycki ratusz, który niestety uległ zniszczeniu w trakcie wojny, został jednak pieczołowicie odbudowany.

Dom pod Muzami

Ważnym miejscem na mapie Kamienia jest również Muzeum Historii Ziemi Kamieńskiej. Jego filią jest otwarty niedawno dla zwiedzających Dwór Ewalda Geogra von Kleista – znakomitego uczonego, który zasłużył się w badaniach elektryczności.

Jednak nie tylko historia miasta czyni go atrakcyjnym. Położone jest nad rozlewiskiem łączącej Zalew Szczeciński z Morzem Bałtycki cieśniny Dziwna. Jej wody i nadbrzeżne szuwary dają schronienie licznym ptakom, a brzeg razem z leżącym nad nią portem jachtowym są dobrym miejscem na spacerów. Nad brzegiem znajduje się też ciekawy obiekt – wrak XIX-wiecznego żaglowca, którego wydobycie i wyeksponowanie było dla okolicy nie lada wydarzeniem. Oczywiście do szwedzkiego żaglowca Vasa mu daleko, ale stanowi ciekawy element, który wzbogaca przestrzeń publiczną. Na koniec warto wspomnieć o Wyspie Chrząszczewskiej i wspomnianym już głazie, któremu miasto zawdzięcza nazwę. To kolejne powody, dla których warto udać się w te rejony. Zasługują one jednak na osobną opowieść…

Serwis pompy zęzowej

Jakiś czas temu ręczna pompa zęzowa odmówila posłuszeństwa. Tymczasowo zastępowała ją druga pompa – elektryczna.
Po zdemontowaniu i rozkręceniu okazało się, że części gumowe są kompletnie sparciałe. Na szczęście producent, na taką okoliczność, udostępnia tzw. „service kit” zawierający potrzebne części zamienne.
Po wymianie wszystkich elastycznych elementów pompa znowu… pompuje 🙂

Naprawa przekładni

W Tinosie kilka lat temu został wymieniony silnik wraz z przekładnią i linią wału. Nowa przekładnia to TMC 40- Technodrive.
Ponieważ całość przepracowała niespełna 400 mth, wielkim zaskoczeniem były problemy z załączeniem biegu. Najczęściej przy pierwszym uruchomieniu danego dnia i wrzuceniu biegu „naprzód” śruba kręciła się bardzo powoli lub wcale (jacht prawie stał w miejscu). Po kilku nerwowych manwerach portowych, zapadła decyzja – trzeba zbadać temat. Kontrola cięgien nie wykazała żadnych luzów, olej w przekładni nie zawierał wody, a do zalecanej przez producenta wymiany było jeszcze ponad 100 mth.
Szybki research wskazał, że problem jest dość typowy dla tych przekładni, a najbardziej prawdopodobną przyczyną jest zużycie sprzęgła.
Z racji utrudnionego dostępu, pewnym wyzwaniem okazał się demontaż przekładni. Po kilku godzinach walki udało się ją jednak wyjąć i trafiła w ręce zaufanego mechanika samochodowego. Ten potwierdził kompletne starcie okładzin sprzęgła. Na szczęście zakup nowego nie nastręczał problemów.
Po wymianie skończyły się problemy z napędem.

Przekładnia przed demontażem
Nowe sprzęgło
Stare sprzęgło z kompletnie zdartymi okładzinami

Wymiana podwięzi wantowych

Oryginalnie King’s Cruiser 29 posiadał wantowniki mocowane bezpośrednio do pokładu. Grube warstwy laminatu ze sklejkowym rdzeniem wewnątrz zapewniały odpowiednią wytrzymałość.
Z czasem jednak woda przedostająca się przez niewłaściwie uszczelnione otwory spowodowała zniszczenia w tej strukturze i całość zaczeła „pracować”. Przy mocniejszym naprężeniu want pokład się odkształcał.
Ponieważ taka sytuacja groziła wyrwaniem wantowników i w konsekwencji utratą masztu, przyszedł czas na ich wymianę.
W przypadku want topowych sytuacja była dość komfortowa, bo nowe podwięzi można było zamocować do grodzi.
Podwięzi want kolumnowych nie dało się łatwo zamocować, więc wantowniki zostały przeniesione na zewnętrzną burtę.

Wszystko zaczęło się od projektu
Przed wymianą
Po wymianie
Przed wymianą
Po wymianie

Nowe podwięzi są zrobione z 5mm płaskownika nierdzewnego A4.
Otwory montażowe w pokładzie (ok. 50% większej średnicy niż średnica śrub) wypełniono elastyczną żywicą G/Flex. Dopiero w tak przygotowanym podłożu są wywiercone mniejsze otwory pod śruby. Dzięki takiemu rozwiązaniu, ewentualne nieszczelności w przyszłości nie doprowadzą do przenikania wody do rdzenia pokładu.

Podwięź zewnętrzna na burcie (od środka odpowiednio krótsza z takiego samego płaskownika)


Naprawa owiewki

Lata bałtyckich sztormów sprawiły, że stan owiewki wołał o pomstę do nieba. Liczne rozprucia i przetarcia nie wyglądały najlepiej. Wykonanie nowej to jednak spory koszt, zatem trzeba było zabrać się za naprawę…

Parę godzin ekwilibrystyki z niemałym kawałkiem grubego materiału i owiewka wygląda (prawie) jak nowa 🙂

Po naprawie

Echosonda

Tinos posiada specjalne wcięcie w części dziobowej kadłuba służące do montażu przetwornika echosondy. To dobre rozwiązanie, gdyż w przeciwnym razie przetwornik musiałby być zamontowany pod kątem (brak płaskiego dna). Z racji grubości laminatu montaż wewnętrzny nie wchodzi w rachubę.
Otwór został bardzo solidnie oblaminowany i dostosowany do konkretnego
modelu echosondy patrzącej w przód FLS (Forward Looking Sonar) . Niestety wystający plastikowy element głowicy został oderwany i odtąd echosonda nie działała. Dodatkowo uszkodzony był też główny moduł wyświetlacza.
Zakup identycznego sprzętu z racji horrendalnej ceny, nie wchodził w grę.

Wcięcie w kadłubie do montażu transducer’a.
Średnica otworu to około 60 mm

Powstał pomysł, aby z uszkodzonego przetwornika zrobić silikonową formę, a następnie odlew żywiczny, w którym można by zatopić nowy, dużo mniejszy, przetwornik.

Od lewej: forma silikonowa, uszkodzony przetwornik,
próbny odlew.

Odlew (żywica Techniplast 3D – R01) po utwardzeniu,
w związku ze skurczem materiału, ma o 1 mm mniejszą średnicę. Na szczęście wystarczyło dokupić nieco większe oringi, aby całość idealnie pasowała do brązowego przejścia kadłuba.

Po zamontowaniu i malowaniu antyporostem 🙂
Efekt końcowy – mamy głębokość!

Drabinka masztowa

Co można robić w długie zimowe wieczory, kiedy jacht czeka pod plandeką daleko od domu? Na przykład drabinkę masztową! 🙂
Pomysł pojawił się po tym, kiedy zaszła potrzeba inspekcji zawleczek na topie masztu. W celu wejścia na górę można oczywiście zastosować techniki alpinistyczne lub po prostu zatrudnić silnego kolegę do pracy przy kabestanie. Nieporównywalnie wygodniejsze jest jednak skorzystanie z drabinki. Gotowe rozwiązania dostępne w handlu są dość drogie. Dlaczego jednak nie wykonać drabinki samemu?

Prototypowy stopień przeszedł próby wytrzymałościowe. Przeszycia wykonane mocną nicią poliestrową.
Drabinkę zawieszamy na fale. Pełzacze umieszczamy w likszparze i wciągamy na górę jak grota. Na drugim fale przymocowana jest lina asekuracyjna.
Drabinka przydaje się kilka razy w sezonie do inspekcji takielunku