Przejście ostatniej śluzy w Mem, było dla nas niemal świętem. Szczęśliwi z ukończenia kolejnego etapu podróży i pokonania wszystkich przeszkód, z ulgą znaleźliśmy się na morskich wodach. Był 3 lipca 2022 r.
Z niecierpliwością czekaliśmy na dalszą część wyprawy. Już w trakcie rejsu po kanale musieliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie: co dalej? Tempo, w jakim go pokonywaliśmy oraz dotychczasowe doświadczenie żeglugi z dziećmi, kazało nam uznać za nierealne marzenia o opłynięciu Bałtyku. Żeby tego dokonać mieliśmy wystarczająco dużo czasu. Jednak założeniem wyprawy była podróż, która pozwoli przeżyć wspaniałą przygodę również młodszym załogantom, mniej entuzjastycznym wobec perspektywy dłuższych przelotów. Także aktualna sytuacja geopolityczna nie sprzyjała penetracji wschodnich krańców naszego morza. Postanowiliśmy więc zrezygnować z podróży do Finlandii i krajów bałtyckich. Z żalem zwłaszcza przyszło nam rozstać się z planami odwiedzin położonego na północy Szwecji Wysokiego Wybrzeża (Höga Kusten) i fińskich Wysp Alandzkich. Trzeba było jednak uchwycić się nadziei, że kiedyś będzie okazja tam zawitać, a teraz w pełni korzystać z możliwości jeszcze dokładniejszego poznania pięknych wód Szwecji. Tym bardziej, że nasze plany wciąż wyglądały zachęcająco. Myśleliśmy również o czymś szczególnym: planowanymi od początku wyprawy krótkimi wakacjami od żeglowania, w trakcie których zapuścimy się drogą lądową w głąb Półwyspu Skandynawskiego. Wspólnie zdecydowaliśmy, że celem będzie Norwegia.
Najpierw jednak musieliśmy dotrzeć do większego ośrodka, gdzie możliwe będzie bezpieczne pozostawienie jachtu oraz wypożyczenie samochodu. Zamiast zatłoczonego Sztokholmu, który zresztą mieliśmy już kiedyś okazję odwiedzić od strony wody, za cel obraliśmy Nyköping skąd cztery lata temu przeprowadziliśmy nasz jachcik do Polski!
Po opuszczeniu kanału płynęliśmy wodami wąskiej i długiej zatoki Slätbaken, będącej charakterystyczną dla tego rejonu pamiątką po okresie zlodowaceń. Takie ukształtowane przez lądolód i zalane przez morze płytkie doliny nazwane są fierdami (szw. fjärd), a ich imponującymi „krewnymi” są norweskie fiordy.
Przebywając jej wody z lekkim żalem minęliśmy wyspę z malowniczymi ruinami zamku Stegeborg. Niestety, prognozy ostrzegały przed pogorszeniem pogody. Gnaliśmy więc dalej, by wkrótce
znaleźć się w labiryncie szkierów i później, bardziej otwartym akwenem, dopłynąć do Arkösund – niewielkiej wioski, która w lecie ożywa i staje się mekką szwedzkich wczasowiczów. Zacumowaliśmy bezpiecznie na wskazanym przez marinero miejscu, niespecjalnie szczęśliwi z faktu, że musimy skorzystać z muringów (na północnych wodach bardzo rzadko spotykanych), za to zadowoleni, że udało się dotrzeć przed burzą zwiastującą załamanie pogody.
Zaraz po naszym przybyciu, na jeden z portowych masztów została wciągnięta flaga Polski. Było to dla nas szczególne wydarzenie, bowiem wcześniej odwiedzane mariny zrezygnowały, zapewne ze względów praktycznych, z miłego zwyczaju wieszania flag cumujących w nich obcokrajowców. Zazwyczaj na stałe powiewało kilka reprezentujących najliczniej żeglujące po szwedzkich wodach narodowości: Niemców, Duńczyków, Norwegów, Finów czy Holendrów. Polskich jachtów w ten region przybywa stosunkowo niewiele.
W Arkösund nie tylko powitano nas elegancko, ale także mieliśmy eleganckie towarzystwo. Niedługo po nas do brzegu dobił przepiękny skerry cruiser – klasyczny jacht o niezwykle smukłym kształcie. Zabytek ten, jak zapewniali jego właściciele (a nie mamy podstaw, żeby im nie wierzyć) został zbudowany specjalnie na Igrzyska Olimpijskie w 1920 r., na których jego załoga wywalczyła złoty medal!
Krótki pobyt w miasteczku upłynął pod znakiem zmagań z akumulatorem, rozgrywek piłkarskich, jedzenia zimnych tortilli w ramach obiadu (ach ta nieznajomość szwedzkiego ;-)). Następnie obraliśmy kurs na Oxelösund. Miasto to ze względu swój industrialny charakter oraz port wywozowy z jego dominującą w krajobrazie infrastrukturą, nie jest raczej atrakcyjnym celem. Niemniej jednak stanowiło dla nas wygodne miejsce postoju przed dalszą drogą. Drugą, zupełnie inną stronę okolicy poznaliśmy dopiero odwiedzając ten port w drodze na południe.
Teraz za to mieliśmy w pamięci, opisany przez Borchardta, rejs STS Lwów sprzed stu lat. Na żaglowcu oprócz kadetów Szkoły Morskiej w Tczewie, załogę stanowili harcerze. Kiedy statek, w drodze do Sztokholmu, dotarł na redę Oxelösund została spuszczona łódź wiosłowa, którą polska delegacja z kapitanem Mamertem Stankiewiczem na czele, dopłynęła do nabrzeża. Załoga dała popis swojej sprawności fizycznej momentami ścigając się z portową motorówką, która na dużej fali nie mogła rozwinąć pełnej prędkości. Reprezentacja, ku uciesze kapitana, dała się poznać z dobrej strony mieszkańcom Oxelösund, a popisowe odejście po udanej wizycie było nagrodzone brawami zgromadzonej licznie publiczności.
Nasze wejście do portu dostarczyło innych emocji. Po kilkugodzinnym rejsie z Arkösund w towarzystwie pomruków burzy, dość silnych szkwałów, ale przede wszystkim sporej fali, odetchnęliśmy z ulgą, kiedy w końcu skryliśmy się za wysepkami oddzielającymi otwartą wodę od toru podejściowego. Co prawda fala jeszcze tam wchodziła, ale już nie uderzała w nas z boku, tylko łagodnie niosła od rufy. Wtedy, nie wiadomo skąd, parę metrów od burty Tinosa wyrosła spora pilotówka, tylko nieznacznie zwalniając podczas mijania nas, jednocześnie powodując istne tsunami na jachcie. Może to rewanż za pamiętny wyścig z lwowskim kutrem?
W marinie również wciągnięto na maszt polską flagę. Chyba, bo czerwony kolor powiewał na górze. Nie znaleźliśmy jednak, wśród nielicznych cumujących w marinie jachtów, żadnego z Monako, ani Indonezji. Był natomiast jeden pod banderą kolumbijską oraz jeden pod austriacką, co uznaliśmy za równie egzotyczne.
Do Nyköping dotarliśmy po niezbyt długim rejsie, myśląc już tylko o tym, jak przygotować jacht do tygodniowej nieobecności i co ze sobą zabrać na podróż w głąb Skandynawii. Jeden dzień i byliśmy gotowi na dalszą drogę i nową przygodę…