Rodzinne żeglowanie na s/y Tinos

Miesiąc: maj 2022 (page 1 of 1)

W odwiedzinach u Hamleta

Na północy Zelandii, w miejscu gdzie jej linia brzegowa wcina się w morze wysuniętym na wschód cyplem, od wybrzeży Półwyspu Skandynawskiego dzieli ją tylko ok. 2 mil morskich. Tego właśnie wąskiego przesmyku strzegł potężny zamek, dziś będący jednym z najbardziej rozpoznawalnych na świecie. Nieopodal twierdzy, prawie pod samymi jej murami, znajdują się port i marina. Czy takiego miejsca mogło zabraknąć na trasie naszej żeglugi?
Do duńskiego Helsingør przygnał nas sprzyjający wiatr i morski prąd, który momentami zwiększał prędkość jachtu o półtora węzła. Ponadto zapowiadana sztormowa pogoda miała obfitować w wiatry wiejące z zachodu, toteż przystań na duńskim brzegu cieśniny była korzystniejsza, niż po przeciwnej stronie Sundu. Dzięki temu na niemal tydzień staliśmy się mieszkańcami „kwatery” z widokiem na zamek rozsławiony przez samego Szekspira jako Elsynor.

Po raz pierwszy zamek ujrzeliśmy od strony morza

Dziś opis zabytku nie może obyć się bez nazwania go „zamkiem Hamleta”. Niektórzy kąśliwie dodają, iż sam Szekspir zapewne nigdy go nie odwiedził. Niemniej jednak, zamek Kronborg, bo o nim mowa, to przede wszystkim perła architektury, wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Budowla powstała za panowania króla Frederika II (ur. 1534, zm. 1588 r.) w miejscu starszej warowni pochodzącej z czasów Eryka Pomorskiego. To symbol duńskiego panowania nad cieśninami łączącymi Bałtyk z Morzem Północnym (za żeglugę Sundem pobierano opłatę), siedziba królów, później więzienie i koszary. Jego widoczna z daleka sylwetka z pewnością musiała niegdyś budzić w podróżujących szacunek, a może i lęk. Dziś budzi przede wszystkim podziw. Zachwyca zwarta, proporcjonalna bryła, która jest wspaniałym przykładem skandynawskiego renesansu, a wizyta na zamku sprawia, że miejsce na długo pozostaje w pamięci. Udostępnione sale są wyposażone w przejrzyste opisy, a na turystów, w tym najmłodszych, co jakiś czas czekają niespodzianki, które pozwalają nieco wyjść poza ramy typowo „muzealnego” klimatu. Można np. zbudować swój zamek z klocków Lego, spróbować pisania gęsim piórem, zagrać w szachy, ułożyć puzzle z historyczną mapą, czy wyszyć swój inicjał na płótnie. W sali balowej, zresztą bardzo imponującej, przygotowano gablotę zawierająca makietę sali z zastawionymi do uczty stołami, po której poruszają się… hologramy historycznych postaci!

Sala balowa zamku Kronborg

Kolejna przygoda czeka zwiedzających w podziemiach, których labirynt można przemierzać z latarką i samodzielnie odkrywać tajemnice przeszłości. To właśnie w tych podziemiach ma znajdować się miejsce gdzie Holgera Danske (Ogier Duński) – legendarny bohater , znany m.in. z Pieśni o Rolandzie, śpi zaklęty w kamień, by zbudzić się, gdy Dania znajdzie się w potrzebie. Brzmi trochę znajomo, prawda?

Kolejna przygoda czeka zwiedzających w podziemiach

Ciekawostką, a dla żeglarzy istotą informacją, jest fakt, że jedna z wież zamku jest również latarnią morską [OC(2) WRG 6s 15-12M].

Na maszcie powiewa Danneborg – duńska flaga o sięgającym XIII w. rodowodzie i owianych legendą poczatkach, pierwowzór innych flag skandynawskich

Sam Helsingør to natomiast urokliwe miasteczko, którego atutem są nie tylko perły architektury (oprócz Kronborga na uwagę zasługuje m.in. klasztor karmelitów z XV w. prawdopodobnie najlepiej zachowany w całej Skandynawii, średniowiecza katedra Św. Olafa czy neoklasycystyczny pałac Marienlyst). Ładne plaże, przy dobrej pogodzie mogą przywodzić na myśl wybrzeże morza Śródziemnego. W mieście działa też muzeum morskie, a w porcie przycumowane są zabytkowe okręty. Nam udało się również obejrzeć wspaniały norweski Sørlandet – najstarszą użytkowaną fregatę, zbudowaną w 1927 r.

Norweski Sørlandet z wizytą w Helsingør

W stolicy Danii

Choć w porównaniu do innych stolic świata Kopenhaga może wydawać się stosunkowo niewielka, w Danii to prawdziwa metropolia. Miasto leżące na Zelandii, a także częściowo na niewielkiej wyspie Amager, posiada długą historię, jest ważnym ośrodkiem przemysłowym i kulturalnym, węzłem komunikacyjnym i celem odwiedzin ogromnych rzesz turystów. Przybywając ze spokojnej duńskiej prowincji, mogliśmy na własnej skórze odczuć kontrast między leniwym życiem małych miasteczek, a rozedrganą rzeczywistością stolicy. Ogarniała nas ona w miarę zbliżania się do jej wybrzeży. Wzmożony ruch w Sundzie wymagał zwiększonej czujności. Konieczna była by nie wejść na kurs kolizyjny z którymś z potężnych statków idących torem wodnym. Pomiędzy nimi krążyły niewielkie, ale szybkie motorówki, a nad głowami przelatywały samoloty podchodzące do lądowania na międzynarodowym lotnisku Kopenhaga – Kastrup. Marina, którą wybraliśmy położona była właśnie w jego pobliżu. Ruch w niej również był większy niż w dotychczas odwiedzanych. Wiedzieliśmy, że oto wita nas wielki świat.

Poza utartymi szlakami turystycznych eskapad można było znaleźć odrobinę spokoju

Z portem Kastrup sąsiaduje nowoczesne oceanarium, którego zwiedzanie było jedną z atrakcji naszego pobytu. Byliśmy również w centrum stolicy, czyli miejscu, gdzie mieszają się kultury (na głównym deptaku starego miasta Kopenhagi trafiliśmy na głoszącego nauki imama, oraz hałaśliwy pochód europejskich czcicieli Kryszny), a w murach imponujących zabytków zaklęte są wieki historii. Spacerowaliśmy też po Ogrodach Tivoli, których długa historia nadaje ich jarmarcznemu kiczowi na swój sposób nobliwy charakter.

Ogrody Tivoli powstały w 1843 r. i są barwnym punktem na mapie Kopenhagi

Kiedy przyszedł czas by ruszyć w dalszą drogę, przeprawiliśmy się na położoną kilka mil od brzegu wyspę-twierdzę Flakfortet. Ten wybudowany w drugiej dekadzie XX w. obiekt strzegł niegdyś duńskich interesów w Sundzie. Obecnie jest miejscem weekendowych wycieczek mieszkańców Kopenhagi i przystanią dla żeglujących przez cieśninę jachtów. Dla nas krótki rejs na wyspę był jednocześnie przeniesieniem się w inną rzeczywistość. Rzeczywistość miejsca odległego od wielkomiejskich spraw, będącego przy tym świetnym punktem obserwacyjnym tychże. Wrażeniu takiemu sprzyjała z pewnością przedsezonowa pustka, gdyż w niewielkiej przystani oprócz nas na noc pozostał zaledwie jeden jacht z dwuosobową załogą. Mogliśmy więc swobodnie spacerować po zielonych, porośniętych kwitnącymi o tej porze lilakami wzgórzach, które kryją w sobie plątaninę tuneli i pozostałości po dawnej wojskowej infrastrukturze. W ich części urządzono restaurację, a także zaadoptowano na zaplecze mieszkalno-gospodarcze. Pozostałe pozostawiono otwarte do zwiedzania. Ich przemierzaniu towarzyszył dreszczyk emocji. Zwłaszcza, że tylko w znikomej części zainstalowano oświetlenie. Resztę skrywał mrok, a wyobraźnia potęgowała nastrój grozy.

Nade wszystko jednak niezapomniany był widok na duński i szwedzki brzeg, wyspy pomiędzy nimi oraz to co się dzieje na wodzie, a wszystko oświetlone promieniami powoli zmierzającego ku zachodowi słońca.

Widok ze szczytu Flakfortet na tętniący życiem duński brzeg Sundu

Sztorm to wiatr, co dmucha z gestem…

Tym razem wpis zdradzający nieco tajniki żeglowania, a właściwie jego planowania. Mam nadzieję, że zainteresuje nie tylko starych wilków morskich, ale także niektórych spośród szczurów lądowych 🙂

Planowanie rejsu to m.in. analizowanie prognoz pogody. My od dawna korzystamy głównie z prognoz numerycznych, a konkretnie z modelu ECMWF (Europejskie Centrum Średnioterminowych Prognoz Pogody), który jako podstawowy obsługuje aplikacja Windy (uwaga – to nie jest post sponsorowany :)). Praktyka pokazuje bardzo wysoką sprawdzalność tego modelu, przynajmniej w naszych szerokościach.
Na potrzeby obecnego rejsu wykupiliśmy opcję „premium”, dzięki czemu mamy dostęp do aktualizacji  cztery razy na dobę.
Planując wyruszyć następnego dnia po raz ostatni sprawdzamy najświeższe prognozy ok. godz. 21.30 i jeszcze raz nad ranem tuż przed opuszczeniem portu. Oczywiście, jeśli idziemy blisko brzegu i mamy dostęp do Internetu, możemy pobierać aktualizacje na bieżąco.

Najważniejsza informacja – godzina aktualizacji danych

W opcjach zawsze zaznaczamy „porywy wiatru”, co lepiej odzwierciedla realną sytuację na morzu, choć przy słabych wiatrach daje złudną nadzieję, że powieje lepiej niż w rzeczywistości. Analizujemy też wysokość fal. Te prognozy nie są już tak dokładne. Trzeba wziąć poprawkę na rozkołys powstały w wyniku długotrwałego wiatru z kierunku innego niż obecny. Poza tym pamiętamy, że co któraś fala jest wyższa. Nie ma to większego znaczenia jeśli żeglujemy z falą. Kiedy jednak przyjdzie płynąć w kierunku przeciwnym, szybko okazuje się, że prognozowana niewielka fala o wysokości 0,5 m w praktyce oznacza co pewien czas „skakanie” dziobu o metr (różnica pomiędzy doliną, a grzbietem fali), a to już dla małego jachtu (i jego załogi) bardzo niekomfortowa sytuacja. Zdarzało nam się wrócić do portu, jeśli napotkaliśmy podobne warunki.
Na koniec analizujemy także dane o deszczu i możliwych burzach. Bardzo przydatną warstwą w Windy jest „Radar & Satelita”, która pokazuje na żywo (podobnie jak na radarze, którego niestety nie mamy) informacje o przesuwających się chmurach deszczowych i komórkach burzowych, łącznie z wizualizacją wyładowań atmosferycznych.

Co więc robimy, kiedy prognozowane warunki wyglądają tak?

Porywy do 8°B zatrzymują w porcie nawet duże jachty

Czekamy w porcie na lepsze czasy 🙂 Trzeba zaznaczyć, że sztormowanie
w porcie i sam port na tę okazję też trzeba dobrze przemyśleć, ale to już inna opowieść…

Most nad Sundem

Znacie ten tytuł? My tak, choć nie należymy do nałogowych oglądaczy seriali. Swego czasu bardzo nas „wciągnął” ów szwedzko-duński kryminał, którego akcja toczy się w realiach Malmö i Kopenhagi połączonych dzięki imponującej budowli jaką jest most biegnący nad cieśniną Øresund /Öresund, po polsku zwaną Sundem. Budowlę tę kilkukrotnie widzieliśmy również w kilku odcinkach youtubowego kanału RAN Sailing, którego twórcy (pochodzący z Malmö) mocno zainspirowali nas do rozpoczęcia prawdziwej żeglarskiej przygody. Nic dziwnego, że kiedy podczas żeglugi do Kopenhagi zamajaczyła charakterystyczna sylwetka tej wspaniałej konstrukcji inżynierskiej, nie mogliśmy nie poczuć lekkiego dreszczyku ekscytacji.

Most z nieco innej perspektywy.
Zdjęcie wykonane kilka dni później z wyspy – fortu Flakfortet

Ale tytułowy most może wzbudzić zainteresowanie nie tylko dzięki takim jak nasze skojarzeniom. Przedsięwzięcie jakim było połączenie leżących po przeciwnych brzegach metropolii, zasługuje z pewnością na uznanie przede wszystkim ze względu na jego rozmach. Sam pomysł zrodził się, jak podaje Jerzy Kuliński w swoim żeglarskim przewodniku „Sund”,  już w 1935 r.  Jednak sprzyjające warunki do realizacji projektu zaistniały dopiero pod koniec ubiegłego stulecia. Budowę przeprawy zakończono w 1999 r., a jej część stanowi słynny, mierzący prawie 8 km most. Prowadzi on z Malmö na niewielką wyspę Peberholm gdzie droga wiodąca nad cieśniną przeradza się w podmorski tunel, którym dojechać można na duński brzeg cieśniny. Wraz z drogą, tą śmiałą inwestycją poprowadzona jest również linia kolejowa! 

Ciekawostką jest nazwa łączącego Danię i Szwecję mostu, łączy bowiem również języki obu krajów. Duńska: Øresundsbroen została zmiksowana ze szwedzkim odpowiednikiem: Öresundsbron w hybrydową Øresundsbron.

Zarys sylwetki mostu towarzyszył nam zaś przez parę dni pobytu w marinie Kopenhaga-Kastrup, z której rozciągał się fantastyczny widok na Sund i toczące się na nim życie.

Kopenhaga jak Zjawa…

Dziś oficjalnie przecięliśmy rutę „harcerskiej” Zjawy, na której Władysław Wagner i Rudolf Korniowski przybyli do Kopenhagi 17 lipca 1932 r. Czy może być lepsza okazja do wciągnięcia na maszt proporca naszej harcerskiej rodziny, niż nadchodząca 90-ta rocznica tego wydarzania?

Zdjęcie numer 3 w galerii - Zjawy kapitana Wagnera
Zjawa I to po prostu przerobiona szalupa.
Często remontowana, dzielnie służyła w pierwszej
części wokółziemskiego rejsu.
Władysław Wagner. Harcerz i żeglarz,
który opłynął świat pod polską banderą.
Fot. NAC
Harcerski proporzec na maszcie
Most nad Sundem, jeden z symboli Kopenhagi, wyłaniał się z lekkiej mgiełki niczym Zjawa 🙂

Na wyspach Danii

Duńska część trasy naszej wyprawy wiedzie przez dwie z licznych wysp leżących na Morzu Bałtyckim pomiędzy Półwyspem Jutlandzkim, a Skandynawskim. Pierwsza to wspominana już wcześniej Møn, która słynie przede wszystkim z imponujących kredowych klifów wznoszących się miejscami ponad 100 m nad poziom oblewających je turkusowych wód Bałtyku. Tworzą one nie tylko niezwykłą scenerię, ale są też świadectwem zachodzących na naszej planecie nieustannych zmian i procesów, które ukształtowały jej obecne oblicze. Nic dziwnego, że teren ten jest doskonałym celem wycieczek. W okolicy wytyczono liczne szlaki spacerowe prowadzące m.in. drewnianymi kładkami i schodami pozwalającymi zejść na brzeg morza. Utworzono tu także muzeum – Geocenter, które z wykorzystaniem najnowszych technologii wspaniale prezentuje przeszłość naszego globu.

Wyspa Møn słynie przede wszystkim z imponujących kredowych klifów wznoszących się miejscami
ponad 100 m nad poziom oblewających je turkusowych wód Bałtyku

Żeby z bliska zobaczyć wspomniane wyżej cuda natury, musieliśmy z naszej przystani w Klintholm pokonać ok. 7 km, co udało się nam uczynić mimo kłopotów z wypożyczonymi rowerami i wiatru, którego siła bardzo mocno utrudniała jazdę. Po drodze mijaliśmy zielone, częściowo zalesione wzgórza, a także łąki i pastwiska, pośród których gdzieniegdzie znajdowały się rozrzucone niczym zabawki domy. Krajobraz był iście sielankowy, a w powietrzu unosił się zapach wiosennych kwiatów. Czas spędziliśmy niezwykle intensywnie, a aktywnemu odpoczynkowi sprzyjał brak tłumów, które zapewne pojawią się w tym miejscu w szczycie sezonu.

Krajobraz był iście sielankowy

Po paru dniach przerwy na Møn, bez komplikacji dobiliśmy do przystani w niedużym miasteczku Rødvig leżącym na najważniejszej wyspie Danii – Zelandii. Tu również spędziliśmy trochę czasu, tym razem w sąsiedztwie klifów Stevns Klint, w miejscu gdzie życie toczy się spokojnym torem, z dala od wielkomiejskiego pośpiechu. To była chwila wytchnienia, gdyż kolejnym etapem miał być pobyt w zgoła odmiennym otoczeniu.

Lody prosto od krowy

Pośrodku rozległych pastwisk, zaledwie kilkaset metrów od plaży znajduje się gospodarstwo i niewielki sklepik z naturalnymi produktami oraz przede wszystkim lodziarnia Møn Is. To absolutne „must try” na wyspie. Wyrabiane na miejscu lody są przepyszne, a otoczenie przepiękne!

Morświny

Nagrodą za długie godziny na morzu spędzone podczas blisko 50-cio milowego przeskoku ze Stralslundu do Klintholm było towarzystwo morświnów u wybrzeży Danii.

Morświny nie skaczą tak jak delfiny i są trochę ciemniejsze, więc trzeba nieco wytężyć wzork, aby je dostrzec 😁🐬

Kierunek zachód i zwrot na północ!

Choć z pewnością każdy zakątek wybrzeża Bałtyku jest godny poznania, tym razem postanowiliśmy potraktować tereny położone najbliżej portu macierzystego dość pobieżnie. Po trudnym z powodu rozkołysu rejsie do Peenemünde, gdzie zatrzymaliśmy się w bardzo przyjemnym porcie północnym, przez wody Greifswalder Bodden oblewające od południa niemiecką wyspę Rugia, dotarliśmy do starego i pięknego miasta Stralsund.

Kontrola niemieckiego Coast Guard’u sprowadziła się do kilku rutynowych pytań
i obyło się bez wizyty celników na pokładzie…
Tinos w zacisznej marinie Peenemünde Nordhafen
Aby od wschodu wpłynąć do Stralsundu, trzeba przepłynąć przez podnoszony most łączący Rugię z kontynentem
Port w Stralusndzie (po polsku Strzałowie)

Choć mieliśmy ochotę na jego zwiedzanie, wiedzieliśmy, że jeśli nazajutrz nie dostaniemy się do Dani, możemy na kilka długich dni zostać zatrzymani w Niemczech przez sztormową pogodę. Podjęliśmy więc decyzję, żeby jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę. Wypłynęliśmy jeszcze przed wschodem słońca i uważnie manewrując po pełnych mielizn wodach cieśniny Strelasund (której nazwa, podobnie jak nazwa leżącego nad nią miasta pochodzi od połabskiego słowa „strela” czyli strzała) wypłynęliśmy na pełne morze.

To był długi dzień, a najbardziej chyba dała się we znaki konieczność korzystania z pomocy silnika na jego pierwszym etapie. Jednak gdy już złapaliśmy wiatr w żagle, z prędkością 5-6 węzłów mknęliśmy na północ. Konieczne było też przecięcie szlaku wodnego, po którym poruszają się sporych rozmiarów statki. Jest to moment stresujący, ale też fascynujący i budzący dużo emocji. Sporo emocji mieliśmy również na ostatnim etapie, kiedy coraz mocniejszy wiatr powodował coraz większe fale. Jednak widoczne były już wtedy wyraźnie białe klify wyspy Møn. A przed samym portem spotkała nas ogromna niespodzianka – towarzystwo morświnów!!! Trudno wymarzyć sobie lepszy początek przygody!

Tinos bezpiecznie zacumowany w Klinthom Havn na wyspie Møn

3,2,1… START!

To zaskakujące, ale miniony rok, który upłynął od momentu kiedy postanowiliśmy urzeczywistnić nasze rejsowe marzenie, zdawał się minąć szybciej niż ostatnie tygodnie i dni przygotowań. Te ciągnęły się niemiłosiernie. Lista spraw do załatwienia przed wyjazdem nie miała końca. A przecież planowaliśmy wyjechać na maksymalnie 4 miesiące!

Czy tych rzeczy nie mogłoby być mniej??

W końcu jednak dotarliśmy do Kamienia Pomorskiego, gdzie rozpoczął się ostatni, mozolny etap przygotowań – pakowanie jachtu. Trzeba nie lada cierpliwości do upychania całego ziemskiego egzystowania czteroosobowej rodziny na 28-stopowej łódce…

Parę kilo więcej balastu 🙂

Otuchy dodawała nam magiczna atmosfera wieczoru przed wypłynięciem – jego spokój, światło zachodzącego słońca, rechot żab i śpiew ptaków unoszący się na mariną to, mam nadzieję, zapowiedź dobrej podróży.

Otuchy dodawała nam magiczna atmosfera wieczoru przed wypłynięciem

Po analizie zapowiedzi pogodowych zdecydowaliśmy się wyruszyć, przez Dziwnów, na zachód do Świnoujścia. Tym razem pobytu tam nie będziemy niestety miło wspominać. Brudne łazienki w marinie to nie koniec naszych niezbyt dobrych doświadczeń. Najbardziej ubolewamy nad startą roweru – składaka, który miał nam towarzyszyć podczas rejsu. Po prostu zniknął. Nie wiemy co się z nim stało. Prawdopodobnie ma nowego właściciela, choć niektórzy podejrzewają, że wylądował na dnie basenu portowego, czego niestety nie potwierdziliśmy z nadzieją sondując odmęty portowej toni…

Portowy wózek był niezastąpiony podczas przewożenia bagaży

Kamień Pomorski – nasze miejsce na Północy

Odkąd Tinos pływa pod polską banderą, każdy swój rejs zaczyna w Kamieniu Pomorskim. To niewielkie miasto stało się nam więc szczególnie bliskie. Ale samo w sobie też jest miejscem ciekawym i skrywającym zaskakująco dużo, jak na swoją wielkość, tajemnic. Przestaje to dziwić kiedy spojrzymy na jego długą historię . Niestety zawierucha II wojny światowej nie oszczędziła Kamienia, a ogrom zniszczeń sprawił, że dzisiejsze centrum przypomina raczej osiedle mieszkaniowe zabudowane niezbyt wysokimi blokami. Mimo to  można znaleźć miejsca, które zdradzają prawdziwą duszę miasta. Do jej odkrywania wszystkich serdecznie zachęcamy!

Widok na Kamień Pomorski 1941 r. źródło: domena publiczna

Kamień Pomorski na karty historii wszedł jako gród słowiańskiego plemienia Wolinian. Plemię to wraz z innymi ówczesnymi mieszkańcami Pomorza zostało pokonane pod koniec X w. przez Mieszka I. Tym samym zajmowane przez nie ziemie zostały związane z historią Polski. Jednak tylko przejściowo. Po raz kolejny regiony te podporządkował sobie Bolesław Krzywousty, który miejscowych książąt uczynił lennikami. Zabiegał on mocno o chrystianizację Pomorzan, patronując m.in. misji Ottona z Bambergu – późniejszego świętego Kościoła Katolickiego. W tym czasie Kamień leżał w granicach Księstwa Pomorskiego. To właśnie tu swą siedzibę miał Warcisław I – pierwszy historyczny władca z tajemniczej dynastii Gryfitów. Tutaj też, po złupieniu Wolina przez Duńczyków w 1188 r., została przeniesiona siedziba jednej z najstarszych na obecnych ziemiach polskich diecezji.

Oficjalnie Kamień ulokowany został przez księcia Barnima I w 1274 r. na prawie lubeckim. Miasto wielokrotnie cierpiało w trakcie licznych przetaczających się przez region działań wojennych. Po śmierci Bogusława XIV – ostatniego z dynastii Gryfitów, na mocy traktatu westfalskiego miasto przypadło Brandenburgii i jako Cammin in Pommern i aż do 1945 r. znajdowało się pod panowaniem niemieckim.

Wrak dziewiętnastowiecznego żaglowca, a w tle gotycki ratusz

 Najważniejszym zabytkiem świadczącym o bogatej historii miasta jest gotycko-romańska katedry pw. Jana Chrzciciela wraz z otaczającym go Osiedlem Katedralnym. Choć obszar ten to zaledwie niewielki skrawek ziemi, lubię jego klimat, a sama katedra na pewno może budzić podziw. Dziś jest chętnie odwiedzana przez turystów. Ich uwagę przyciągają imponujące organy, wirydarz, który jest ewenementem, jako że został zbudowany przy kościele katedralnym (podczas gdy tego typu obiekty powstawały zazwyczaj przy klasztorach), obrazy słynnego renesansowego malarza Łukasza Cranacha Starszego, czy skarbiec, z którego pod koniec II wojny św. wywieziono bezcenne skarby. Niestety słuch po nich zaginął, co z jednej strony budzi ogromny żal, z drugiej jednak rozbudza wyobraźnię. Myślę, że poszukiwania zaginionych zabytków to zadanie dla współczesnego następcy Pana Samochodzika. Na razie sprawę bada polska policja (patrz np. książka „Zaginiony skarbiec kamieński”  autorstwa kom. dr Marka Łuczaka z Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie), a do historii skarbca nawiązuje również pełna pomorskich ciekawostek książka „Sekrety Pomorza Zachodniego” Romana Czejarka, w której autor próbuje odtworzyć losy wspaniałego zabytku – relikwiarza Św. Korduli. Sama święta patronuje zaś m.in. jednemu z pomorskich stowarzyszeń eksploracyjnych.

Za tym murem kryje się katedralny wirydarz

Jednak w szczecińsko-kamieńskiej konkatedrze (bo taką funkcję pełni kościół obecnie) znajduje się skarb, który jest dla mnie cenniejszy od wszystkich zaginionych zabytków. To dość nieduży, skromny, ale za to bardzo intrygujący obraz Pana Jezusa Ukrzyżowanego, który umieszczono w jednej z bocznych kaplic. Został przywieziony przez Polaków przesiedlanych po II wojnie światowej z leżących dziś na terenie Ukrainy Brzozdowiec, gdzie urodziła się moja Babcia. Tym samym, dziwnym zbiegiem okoliczności, mogę być tak blisko tego oddalonego geograficznie, ważnego dla mojej rodziny miejsca. Obraz jest dla mnie wyjątkowy i kiedyś z pewnością poświęcę mu więcej uwagi.

Poza katedrą, miasto nie posiada zbyt wiele zabytków. O dawnych dziejach świadczą pozostałości murów obronnych, a w jedynej z ocalałych baszt usytuowanej przy Bramie Wolińskiej urządzono prywatne Muzeum Kamieni. Warto tam zajrzeć nie tylko po to, żeby obejrzeć kolekcję, ale także żeby z góry spojrzeć na otoczenie Kamienia z innej perspektywy – zobaczyć wody Zalewu i Wyspę Chrząszczewską, u brzegu której z wody wyłania się ogromny, owiany legendami głaz narzutowy.

Godny uwagi jest również Hotel Pod Muzami mieszczący się w uroczej kamienicy na rogu rynku. Warto tam zajrzeć także ze względu na restaurację, gdzie serwowane są całkiem smaczne posiłki. Ozdobą rynku jest natomiast gotycki ratusz, który niestety uległ zniszczeniu w trakcie wojny, został jednak pieczołowicie odbudowany.

Dom pod Muzami

Ważnym miejscem na mapie Kamienia jest również Muzeum Historii Ziemi Kamieńskiej. Jego filią jest otwarty niedawno dla zwiedzających Dwór Ewalda Geogra von Kleista – znakomitego uczonego, który zasłużył się w badaniach elektryczności.

Jednak nie tylko historia miasta czyni go atrakcyjnym. Położone jest nad rozlewiskiem łączącej Zalew Szczeciński z Morzem Bałtycki cieśniny Dziwna. Jej wody i nadbrzeżne szuwary dają schronienie licznym ptakom, a brzeg razem z leżącym nad nią portem jachtowym są dobrym miejscem na spacerów. Nad brzegiem znajduje się też ciekawy obiekt – wrak XIX-wiecznego żaglowca, którego wydobycie i wyeksponowanie było dla okolicy nie lada wydarzeniem. Oczywiście do szwedzkiego żaglowca Vasa mu daleko, ale stanowi ciekawy element, który wzbogaca przestrzeń publiczną. Na koniec warto wspomnieć o Wyspie Chrząszczewskiej i wspomnianym już głazie, któremu miasto zawdzięcza nazwę. To kolejne powody, dla których warto udać się w te rejony. Zasługują one jednak na osobną opowieść…