któryś z oficerów nawigacyjnych podczas podróży do portów Bliskiego Wschodu uwikłał się w zawiłościach astronawigacyjnych obliczeń. Chcąc podpowiedzieć oficerowi, gdzie ma szukać porady, kapitan Ledóchowski udał, że nie pamięta, jak to zagadnienie się rozwiązuje, i powiedział: „Wiesz co, najlepiej będzie, jeśli przyniesiesz z mojej kabiny książkę starego Ledóchowskiego. Zobaczymy razem, co on radzi”
Kolebka Nawigatorów, Karol Olgiert Borchardt
Nie byłoby ani naszego zeszłorocznego rejsu, ani prawdopodobnie żeglowania w ogóle, gdyby nie inspirująca lektura żeglarska. Zapraszamy do odwiedzenia wirtualnej Żeglarskiej Biblioteczki, w której sukcesywnie będziemy prezentować wybór książek z naszej „marynistycznej półki”.
wiatr gwiżdże na stalowych linach, porwany żagiel strzela jak z bicza. nasza scena jest tylko tu, na zalewanym wodą pokładzie. Jeden krok za daleko oznacza śmierć, ale to nie jest moment, by się nad tym zastanawiać. Pozostawienie jachtu swojemu losowi oznaczałoby śmierć dla nas wszystkich.
Przeczytałem wiele książek Kapitana Krzysztofa Barnowskiego i wszystkie mnie nieodmiennie niezwykle urzekają. Ta jest jednak szczególna. Może dlatego, że to pierwsza żeglarska publikacja autora, a może dlatego że gdzieś w głębi duszy marzę, aby kiedyś z pokładu jachtu podziwiać ośnieżone szczyty Patagonii, podobnie jak przed blisko 60 laty robiła to załoga Śmiałego? To opowieść często trzymająca w napięciu i zabawna, ale też wspaniałe studium charakterologiczne. Świetnie oddaje wszystkie niuanse atmosfery panującej w załodze. Baranowski, jak zwykle, potrafi też przepięknie opisać otaczającą przyrodę i po mistrzowsku namalować, zdawałoby się nieuchwytny, obraz fal oceanu, wiatru, nieba i bezkresnego horyzontu.
Pustkowie nie jest jednak zupełne. Pokazują się mewy, delfiny, kormorany, pingwiny i foki, wszystkie zwierzęta w kolorach czarno-białych. Głupie kaczki magellańskie uciekają przed nami w bezsensownym przerażeniu. Podrywają się bijąc łapami i bezlotnymi skrzydłami po wodzie i pędzą obłędnie przed siebie jak zając w świetle reflektorów. Wywołują przy tym tyle hałasu, że nas pusty śmiech bierze i specjalnie klaszczemy w dłOnie, żeby narobiły szumu w tej milczącej okolicy.
Śmiałego udało mi się uchwycić obiektywem przed laty w Kopenhadze (2012 r.)
Następnego dnia siedziałem za sterem WYPATRUJĄC SŁOŃCA NA WSCHODZIE. Przez fałszywy świt pogrążyłem się w czymś w rodzaju morskiej zadumy. Urzekł mnie wiatr, woda i syczący ruch naszeGO JACHTU. Rozejrzałem się i Pomyślałem: „To będzie dobry dzień”.
Guy Grieve nie był mi obcy. Kiedy przeczytałem jego pierwszą książkę Zew natury. Moja ucieczka na Alaskę byłem do tego stopnia zauroczony narracją i osobowością autora, że od razu sprawdziłem, czy napisał coś jeszcze. A tu – niespodzianka! Nie tylko napisał, ale jeszcze do tego książkę żeglarską! Tak trafiłem na Sea Legs. One Family’s Year on the Ocean. Niestety jeszcze nie wydanej po polsku 🙁 Mam jednak nadzieję, że kiedyś to się zmieni. Nie jest to opowieść o wielkich rekordach, światowych wyczynach, ani też wspomnienia młodych wagabundów. To historia zwykłej rodziny, która podąża za głosem serca na spotkanie przygodzie. Zastawiają dom, kupują jacht o nazwie Forever i wyruszają w nieznane. Podczas tej lektury myśl „a może i my tak spróbujemy?” nabrała na tyle realnego kształtu, że rok później oddawaliśmy cumy Tinosa wyznaczając Kurs Na Północ…
na koniec myślę o wszystkich ludziach, których spotkaliśmy po drodze. Osoby i rodziny, które odrzuciły ograniczenia życia na lądzie, zamiast tego zdecydowały się wieŚĆ skromne i proste ŻYCIE na wodzie. To OSOBY nieustannie DOŚWIADCZANE przez morze, którE przeciwstawiają się stereotypowi, że trzeba być bogatym, aby żyć na JACHCIE, często dokonując tego przy bardzo ograniczonych środkach. Jednak są bogatsi niż większość, ponieważ są obywatelami królestwa zdefiniowanego prawie całkowicie przez żywioły, zaludnionego przez najlepszĄ CZĘŚĆ LUDZKOŚCI.
Choć pomysł zrobienia sobie „wakacji w trakcie wakacji” wydaje się ekstrawagancją, mieliśmy ku temu istotne powody. Nasza podróż, mimo iż fascynująca, wiązała się ze sporym wysiłkiem – zarówno fizycznym, jak i organizacyjnym, nie mówiąc już o braku wygód. Pomijając wyczerpujące przygotowania do wyjazdu, w trakcie rejsu wciąż mnóstwo rzeczy trzeba było na bieżąco dogrywać i koordynować. Nie mogliśmy zrezygnować z ciągłego zachowywania czujność i nieustannej uwagi, by móc bezpiecznie pokonywać kolejne mile obcując z potężną przecież Naturą. Nie żeglowaliśmy wyczynowo, jednak po dwóch miesiącach jachtowego życia pozostawiliśmy z ulgą nasz dzielny jacht w Nyköping, by drogą lądową udać się dalej na północ. Zanim jednak obraliśmy zaplanowany kierunek, przybyliśmy do historycznej stolicy Szwecji – Uppsali. Niestety jednak tylko po to, żeby odebrać nowy rozrusznik silnika. Do starego straciliśmy zaufanie, gdy pewnego dnia jedną ze śluz kanału Göta musieliśmy opuszczać… używając pagajów.
No to ruszamy…
Jadąc do Norwegii chcieliśmy poznać surowsze oblicze Skandynawii, zobaczyć miejsca, w których narodziły się mroczne wierzenia zuchwałych Wikingów i podziwiać widoki, których sława rozniosła się po całym świecie – krótko mówiąc: poczuć tchnienie Północy. Jednak gdy w drodze przeczytaliśmy, że w najbliższych dniach w regionie, do którego zmierzamy ma padać śnieg, postanowiliśmy rozpocząć przygodę z Krajem Fiordów od jego stolicy. Choć mieliśmy ciepłe ubrania, martwiliśmy się, że zachmurzenie sprawi, iż przemierzymy setki kilometrów jedynie po to, by „zobaczyć jak nic nie widać” (hasło z rodzinnej anegdoty o wycieczce w Tatry).
Skandynawia z innej perspektywy
Na razie jednak przemierzaliśmy zielone, leśne tereny, które stopniowo stawały się coraz bardziej górzyste. Początkowo krajobraz przywodził na myśl nasze rodzinne strony – droga prowadziła pomiędzy zalesionymi górami, które nieco przypominały Beskidy. Teren był jednak o wiele mniej zaludniony, co przypominało nam gdzie jesteśmy.
Wjeżdżamy do Królestwa Norwegii.
W końcu przybyliśmy do Oslo. Naszym przewodnikiem był Piotr, który dotarł tu w trakcie swojego pierwszego morskiego rejsu na harcerskim żaglowcu Zawisza Czarny. Pokazał nam dwa miejsca, które zrobiły wtedy na nim duże wrażenie. Pierwszym było Frammuseet – muzeum poświęconego historii norweskich wypraw arktycznych. Jego trzon stanowi specjalnie zaprojektowany i zbudowany na potrzeby wypraw badawczych statek Fram (norw. naprzód). Zbudowany został w 1892 r. na zamówienie Fridtjofa Nansena – odkrywcy, a później dyplomaty i działaczem Ligi Narodów (m.in. pomysłodawcy tzw. paszportów nansenowskich – międzynarodowych dowodów tożsamości dla uchodźców), który na jego pokładzie odbył wyprawę badawczą na Ocean Arktyczny. Nieco później dotarł nim do Antarktyki Roald Amundsen, by jako pierwszy zdobyć biegun południowy. Podziwiając w pełni wyposażone wnętrze łodzi, można poznawać warunki, w jakich dawni badacze eksplorowali dalekie lodowe krainy, dowiedzieć się wiele o funkcjonowaniu ówczesnych załóg i sposobach radzenia sobie z trudami dalekich podróży. Oczywiście nie omieszkano zastosować multimediów: skrzypienie konstrukcji statku, odgłosy pracującego silnika – tym głośniejsze, im bliżej maszynowni się znajdujemy – wielki ekran otaczający halę muzeum, na którym wyświetlane jest wzburzone morze, a nawet kiwająca się ławka, na której można usiąść i poczuć rozkołys, robią duże wrażenie. Poza statkiem w hali muzeum można podziwiać wiele ciekawych, interaktywnych ekspozycji, a także doświadczyć nietypowych atrakcji jak przyprawiająca o dreszczyk grozy (i z zimna!) atrapa lodowej groty-pułapki. Wisienką na torcie jest drugi oryginalny statek – slup Gjøa, na którym Roald Amundsen jako pierwszy pokonał przejście północno – zachodnie (opłynął Amerykę od północy).
Fram o konstrukcji zdolnej wytrzymać ekstremalne warunki arktyczne zimy
Gjøa – jako pierwsze pokonała Przejście Północno-Zachodnie w 1906r.
Fridtjof Nansenczeka w swojej przytulnej kajucie 😉
Sala zabaw w muzeum narciarstwa. Aż chciałoby się być młodszym 😉
Oczywiście jeśli chodzi o muzea, jest w Oslo w czym wybierać. W samym sąsiedztwie Frammuseet, na półwyspie Bygdøy, znajduje się sporo innych, bardzo ciekawych obiektów (np. Muzeum Łodzi Wikingów czy Muzeum Ludowe ze skansenem, do których mamy nadzieję jeszcze kiedyś zawitać). To oczywiście nie wszystko co oferuje norweska stolica.
Dobrze widoczny charakter wybrzeża, nad którym leży norweska stolica.
Spośród licznych atrakcji poznaliśmy jeszcze kompleks narciarski usytuowany na zalesionym wzgórzu Holmenkollen, z górującą nad miastem skocznią narciarską. Jest ona zarówno obiektem sportowym, wieżą widokową, jak i instytucją kultury. Z góry roztacza się wspaniały widok na miasto i Oslofjorden, a znad miejsca gdzie zaczyna się rozbieg, można spróbować wyobrazić sobie co czuje skoczek narciarskie wchodząc na belkę startową. Pomieszczenia będące na zapleczu skoczni to natomiast nie tylko infrastruktura służąca sportowcom, ale także obiekt mieszczący utrzymujące wysoki skandynawski poziom muzeum narciarstwa. Z ekspozycji pokazujących zarówno zabytkowe obiekty, jak i przemawiających nowoczesnym językiem multimediów można poznać historię nart oraz ich znaczenie w kulturach mieszkańców północy.
Z tego miejsca trudno nie czuć podziwu dla skoczków narciarskich, odważni mogą natomiast w lecie zjechać na dół skoczni na tyrolce.
Podobno Norwegowie rodzą się z nartami..
Oslo zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Odebraliśmy je jako zadbane miasto, kameralne jak na światowe standardy. W otoczeniu zalesionych wzgórz stanowi kojąca oazę wśród krajobrazów majestatycznej, surowej Norwegii. Z pewnością można atrakcyjnie spędzić w nim wiele dni, jednak prognozy pogody zaczęły wyglądać bardziej optymistycznie, ruszyliśmy więc w dalszą drogę, mając nadzieję dotrzeć nad słynne na cały świat fiordy.
Nie chcąc jechać nocą, postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg. Z powodu dość silnego wiatru, a także luksusu jakim było wtedy dla nas spanie na łóżku, chcieliśmy przenocować w małym drewnianym domku, których sporo udostępnianych jest na tutejszych kempingach. Znalezienie wolnego nie było jednak łatwe. Sami Norwegowie tłumaczyli nam, że właśnie trwa u nich krótki, ale intensywny sezon, kiedy mieszkańcy tego kraju udają się na wypoczynek we własnej ojczyźnie – w odróżnieniu od miesięcy zimowych, gdy masowo wylatują do ciepłych krajów w poszukiwaniu słońca. W końcu jednak, na jakimś malutkim, zapomnianym kempingu, którym opiekował się niemówiący po angielsku starszy pan, znaleźliśmy przytulne schronienie. Za oknami coraz dostojniej wyglądające góry zapowiadały czego możemy się wkrótce spodziewać.
Tymczasem wyglądało na to, że nigdy nie wydostaniemy się z tej otchłani, że nigdy się ona nie skończy. Po prostu nie było odcinków spokojnie płynącej wody. Kilometrami ciągnęły się katarakty stworzone przez – jak to ujął Conrad – „naturę pełną złowrogich zamiarów, to niedające się określić coś […] o niewypowiedzianym okrucieństwie, co oznacza wydarcie [człowiekowi] wszystkiego, co zobaczył, poznał, pokochał, czym się cieszył lub czego nienawidził […], co oznacza zmiecenie mu bezwzględnie sprzed oczu całego drogocennego świata prostym i przerażającym aktem odebrania mu życia”.
To nie jest typowa książka marynistyczna, ale ponieważ jest jedną z moich ulubionych lektur podróżniczych, jej opisu nie mogło tutaj zabraknąć. To wspaniały reportaż ze słynnej przeprawy od źródeł Amazonki do ujścia. Autor, amerykański dziennikarz, który do grona członków tej ekspedycji trafił nieco przez przypadek, opisuje nie tylko jej przebieg, ale przede wszystkim relacje pomiędzy poszególnymi osobami w zespole. Publikację wzbogacają fantastyczne fotografie Zbigniewa Bzdaka przekształcając ją w niezwykły album. Charakteru pozycji dodaje styl dziennikarski, różny od tego, który znamy z polskich reportaży. Po prostu czuć, że to opowieść zza oceanu, choć tak nam bliska ze względu na udział w wyprawie Polaków z Piotrem Chmielińskim na czele.
Zeszliśmy z powrotem do kajaków. Gdy już odpływaliśmy, minęliśmy dwie kobiety stojące na końcu wioski. W odległości metra od nich odłamał się kawał ziemi wielkości małego domu i wpadł do rzeki. Ich chałupy od krawędzi urwiska dzielił też mniej więcej metr, lecz kobiety zareagowały na zniknięcie swojego podwórka tylko obojętnym spojrzeniem. Rzeka przychodziła i odchodziła, zabierając ze sobą ich domY. Wkrótce chałupy przepadną jak ten zlepek piasku i gliny, który dopiero co zniknął. Wkrótce reszta wioski też runie do rzeki i rodziny wyruszą w dalszą drogę, aby zacząć wszystko od nowa. I Peru nie będzie wiedziało, gdzie podziało się Puerto Franco.