Rodzinne żeglowanie na s/y Tinos

Miesiąc: lipiec 2022 (page 1 of 1)

Wener i Wetter

W drodze z zachodniego wybrzeża Szwecji na jego wschodnią stronę, oprócz kanałów, musieliśmy przebyć również jeziora. Dwa z nich zasługują na szczególną uwagą. Zwłaszcza, że nie ujdą jej kiedy tylko spojrzymy na mapę Półwyspu Skandynawskiego. Od razu zauważymy dwa spore niebieskie obszary oznaczające zbiorniki wodne. Większy z nich – Wener (szw. Vänern) jest, po rosyjskich Ładodze i Onedze, trzecim co do wielkości jeziorem Europy. Drugi, Wetter (szw. Vättern), zajmuje natomiast w owym zestawieniu szóste miejsce. Nadal jest to jednak powierzchnia prawie czterokrotnie większa niż suma powierzchni wszystkich Wielkich Jezior Mazurskich. Kraina ta z pewnością warta jest poznania, tym bardziej, że nie stanowi dla Polaków tak popularnego celu podróży jak inne regiony Szwecji.

Na rozległe wody jeziora Wetter wpłynęliśmy niedługo po przebyciu ostatniej śluzy Trollhätte Kanal. Osiągnęliśmy tym samym wysokość 44 m n.p.m., jednak nie był to koniec naszej „wspinaczki”. Tymczasem cieszyliśmy się, że nieco odpoczniemy od wyzwań związanych ze śluzami oraz mostami. Wkrótce też zakotwiczyliśmy przy wyglądającym na opuszczone nabrzeżu przystani Grönvik. Gdy już znaleźliśmy dogodne miejsce, gdzie naszemu jachtowi nie zagrażało osuwające się betonowe nabrzeże, mogliśmy skorzystać z dogodności kampingu, który leżał rzut beretem od porciku. Zaspokoił on nie tylko tak powszednie potrzeby jak konieczność zrobienia prania czy wzięcia ciepłego prysznica. Szczęśliwy był zwłaszcza Łukasz, pod którego wodzą, mimo iż wieczór zapowiadał się na deszczowy, mogliśmy rozegrać rodzinny turniej piłki nożnej.

Przystań Grönvik sprawiała wrażenie opuszczonej. Uwaga na osuwające się betonowe nabrzeże!

To był jednak dopiero przedsmak tego co świat jeziora Wener oferuje. Zagłębialiśmy się w niego stopniowo. Urzekła nas już kolejna przystań -niewielka i przytulna Dalbergså, położona w niezwykle urokliwym zakątku pod lasem, który, jak się okazało, skrywa fascynujące tajemnice. Nie wiedzielibyśmy o nich, gdyby nie zrządzenie losu, które sprawiło, że wkrótce po Tinosie do kei przycumował jacht naszych duńskich znajomych z Kanału Trollhätte.  Jego kapitan, Torsten, poprowadził nas krętą leśną dróżką, by pokazać datowane na epokę brązu petroglify wyryte na opadających ku brzegowi jeziora skałach. Podobne naskalne obrazy można odnaleźć w wielu miejscach Skandynawii, a najstarsze z nich pochodzą prawdopodobnie jeszcze z epoki kamienia. Zazwyczaj przedstawiają wizerunki łodzi oraz zwierząt, a przyczyn powstawania można się jedynie domyślać. Podejrzewa się, że znaczenie miał tu kontekst rytualny.

Niezwykła atmosfera tego miejsca zapadnie nam w pamięć na długo
Petroglify

Odkrywanie tak niezwykłych śladów przeszłości było tym przyjemniejsze, że las oraz szeroko rozlewające się wody jeziora stanowiły przepiękną scenerię.

Kolejnego dnia udaliśmy się, pchani wiatrem w żaglach, które mogliśmy znowu rozwijać (w kanale było to niemożliwe) na przeciwległy brzeg. Pożegnaliśmy się tym samym na dłuższy czas ze światem wielkich szlaków wodnych, przenosząc się w rzeczywistość skalistych archipelagów jeziora.

Żegluga po wielkich jeziorach przypomina tą po morzu, fale są jednak na ogół mniejsze.

Tam na wyspie Kållandsö, w przystani Hörviken zatrzymał nas na parę dni wiatr nie pozwalający bezpiecznie wyjść pomiędzy niebezpiecznymi w taką pogodę skałami. Miejscowość, w której gościliśmy to typowo letniskowa osada domków, a portowy bar, prowadzony przez ciekawą szwedzko-filipińską parę, przez większość czasu pozostawał zamknięty na trzy spusty. Sezon jeszcze się nie rozpoczął, więc w okolicy nie było zbyt tłoczno, a jedyne sklepy położone w rozsądnej do pokonania pieszo lub rowerem odległości, okazały się sklepami samoobsługowymi i to pod każdym względem – wejść można było jedynie posiadając specjalną aplikację Swish, której nie sposób aktywować bez konta w szwedzkim banku, po to by samemu wybrać towary i je skasować. Techniczne niedogodności bytowe rekompensowała jednak przyroda i ścieżki, którymi można było spacerować bez końca, zwłaszcza, że kończąca się wiosna i mające wkrótce rozpocząć się lato pokazywały świat z najlepszej strony. Łąki pełne były kwiatów, zieleń soczysta, a słońce przyjemnie grzało wlewając w serca typową dla tej pory roku otuchę.

Po Kållandsö prowadzą malownicze, dobrze oznakowane szlaki.

Opuściwszy przystań, udaliśmy się w jeszcze mniej cywilizowane miejsce, by w naturalnym porcie przy brzegu malutkiej bezludnej wysepki, spędzić leniwe popołudnie. Wieczorem natomiast przeprawiliśmy się do miejscowości Läckö, słynącej z malowniczo położonego zamku, który powstał w miejsce dawnego fortu obronnego biskupów Skary. Tym samym po raz kolejny sąsiadowaliśmy z niezwykłą historyczna budowlą, którą zresztą mieliśmy okazję zwiedzić.

Naturalne porty można znaleźć dzięki locjom – przewodnikom żeglarskim
Niemal pod samymi murami przepięknie położonego zamku Läckö znajduje się przystań .

Ponieważ jednak wyczerpywały nam się zapasy prowiantu, nadszedł czas, by je uzupełnić. Do położonego na południowo-wschodnim krańcu jeziora Mariestad dotarliśmy jednak nie bez przykrych niespodzianek. Kiedy powoli już myśleliśmy o cumowaniu, na elektronicznym wyświetlaczu panelu silnika pojawiła się wskazanie niepokojąco wysokiej temperatury płynu chłodniczego. Musieliśmy odstawić silnik i tor podejściowy oraz główki portu przechodzić na żaglach. Szczęśliwie spotkaliśmy tam RIBa Sjöfartsverket’u (szwedzkich służb ratunkowych), który asystował nas do nabrzeża.

Starówka Mariestad.

Mariestad okazał się dość przyjemnym, pięknie położonym miastem z ładnym portem i małą, ale ciekawą starówką. Jednak nam będzie się kojarzył przede wszystkim z rozkręcaniem silnika. Cały dzień upłynął na demontażu układu chłodzenia, czyszczeniu wymiennika i sprawdzaniu krok po kroku możliwych przyczyn awarii. Znalezione resztki impelera sprzed lat dały nadzieję, że udało się ją odnaleźć, a my mogliśmy zgodnie z planem udać się w stronę Sjötorp gdzie, rozpoczyna się kultowa szwedzka trasa śródloądowa – Kanał Göta.

Jezioro Vetter pokonywaliśmy już w trakcie rejsu przez kanał – przeprawa przez nie stanowi jego odcinek. W miejscu, w którym żeglujący Błękitną Wstęgą Szwecji docierają do jeziora, wznosi się potężna twierdza Karlsborgs Fästning. My jednak tym razem spieszyliśmy się bardziej do odpoczynku na łonie przyrody, niż poznawaniu zabytków i w samym Karslborgu stanęliśmy jedynie po to, by uzupełnić prowiant. Na nocleg udaliśmy się na skalisty archipelag jeziora, pełni obaw, iż będzie nam trudno znaleźć dogodne miejsce przy brzegu. Rozpoczynał się bowiem weekend, w którym Szwedzi obchodzili Midsommar – święto wywodzące się z pogańskich obchodów letniego przesilenia, gdy czczona była płodność i siły natury. Dziś jest ono świetną okazją do spotkań z przyjaciółmi, zabaw i ucztowania na świeżym powietrzu. Mimo sporego ruchu udało nam się przycumować w zacisznej zatoczce Djäknasundsviken. Czas spędzony w tym naturalnym porcie z pewnością zapadnie w pamięć. Wody jeziora słynące z krystalicznej czystości i niezwykłego koloru, oraz skaliste wysepki porośnięte lasami tworzyły niewiarygodnie piękną scenerię. Mogliśmy się nią cieszyć nie tylko z perspektywy naszego jachtu, ale także pneumatycznego kajaka, dzięki któremu można było dotrzeć na niedaleką plażę.

Woda jeziora Weter słynie z niesamowitego koloru i krystalicznej czystości
Dzięki pomocy miejscowych, którzy wskazali nam miejsce, zacumowalismy w płytkiej zatoczce bardzo głębokiego jeziora.

Po tak spędzonym czasie obraliśmy kurs na Vadstenę gdzie również, mimo wzmożonego ruchu, przycumowaliśmy w miejscu niezwykłym – ze zgoła innego powodu. To położone na wschodnim brzegu jeziora Wetter miasto, ma ciekawą historię związaną ze Św. Brygidą i założonym przez nią zakonem oraz wspaniałe zabytki. Jednym z nich jest królewski zamek wybudowany jako forteca przez Gustawa I Wazę, którą zamieniono na następnie na renesansowy pałac – jedną z rezydencji rodziny królewskiej. W fosie otaczającej budowlę znajduje się obecnie port jachtowy, w którym znaleźliśmy miejsce cumując pod samymi murami zamku! Spędziliśmy tam cały upalny weekend, by skierować się stronę Motali, gdzie miała na nas czekać ważna przesyłka…

Kościół w Vadstenie warto odwiedzić ze względu na urodę i bezcenne zabytki
oraz niezwykle ciekawą postać Św. Brygidy

P.S. Czas, w którym żeglowaliśmy po jeziorach był czasem najdłuższych dni w roku. Doświadczyliśmy więc nocy, w trakcie których nie robiło się ciemno, mimo, iż na tej szerokości geograficznej słońce chowa się za horyzont. Choć doświadczenie było ciekawe, a taka „jasna noc” ma niezwykłą atmosferę, taki stan rzeczy nie służy zasypianiu. 🙂 Brakowało nam również letniego, rozgwieżdżonego nieba.

Zamek w Vadstenie, którego fosa stanowi część przystani, a przed nim słup tradycyjnie stawiany z okazji Midsommar. W tym czasie w parku i marinie panowała radosna świąteczna atmosfera.

Droga na jeziora

Rzeka Göta wraz z kanałem Trollhätte to droga, którą chcieliśmy dotrzeć do wielkich szwedzkich jezior: Wener i Wetter. Początkowo myślałam o niej jako o koniecznym etapie, który trzeba przebyć, by zanurzyć się w Szwecji – jej przyrodzie i atmosferze. Choć bowiem podróżowaliśmy po szwedzkich wodach od kilku dni, nie mieliśmy okazji na dobre cieszyć się miejscem, w które dotarliśmy. Ponaglani warunkami pogodowymi, jak najszybciej pędziliśmy w stronę Göteborga.  Sądziłam więc, że podobnie będzie w przypadku pierwszego etapu naszej śródlądowej żeglarskiej przygody. Jednak szybko okazało się, że nie trzeba i nie warto odkładać radości z poznawania nowych miejsc na później.

Krajobraz stawał się coraz bardziej „szwedzki”

Gdy opuszczaliśmy Göteborg towarzyszył nam krajobraz usiany rozmaitymi zakładami, hangarami, magazynami, nabrzeżami, przy których niszczały kutry i całą tą niezbyt harmonijną infrastrukturą związaną z wielkimi miastami. Szybko jednak owa nieco przygnębiająca sceneria ustępowała miejsca dużo bardziej kojącym widokom. Nad rzeką coraz więcej było uroczych szwedzkich domków w kolorze czerwieni z Falun, a i przyroda zaczynała zyskiwać przewagę nad cywilizacją. Pierwszą noc spędziliśmy przy pomoście pod skalistym zboczem, na którym wznosiły się ruiny twierdzy Bohus. Warownię w tym miejscu wzniesiono początkiem XIV w. na polecenie króla Haakona V Magnussona. Miała ona chronić południowe krańce  Norwegii, do której wówczas należały te ziemie. Dodatkową atrakcją było leżące nieopodal miasteczko Kungälv z przyjemną starówką, a także wieczorny spektakl, jaki zgotowało zachodzące słońce zabarwiając cały świat na pastelowe kolory. Jego światło było naprawdę niezwykłe!

Twierdza Bohus
oraz Tinos zacumowany pod skalistym wzniesieniem na którym jest zbudowana.
Świat zanurzony w pastelowym blasku wyglądał zjawiskowo!

Kolejny dzień to dalsza droga wśród coraz ładniejszych krajobrazów, ale też konieczność zmierzenia się z pierwszą śluzą – jedną z sześciu na tym odcinku budowli, dzięki którym mogliśmy się wspinać z poziomu morza na coraz wyższe tereny. Towarzyszyło temu sporo emocji, ale na szczęście współpraca całej załogi, przy dzielnej postawie najmłodszych, pozwoliła bezpiecznie wznieść się o parę metrów i ruszyć dalej. Przy okazji przekonaliśmy się na własnej skórze, że nasza trasa to nie tylko szlak turystyczny, ale ważna dla szwedzkiej gospodarki droga. Kiedy przez radio obsługa śluzy poinformowała, że musimy na naszą kolej zaczekać, gdyż pierwszeństwo będzie miał płynący z południa statek, nie spodziewaliśmy się, że zza zakrętu rzeki wyłoni się prawdziwy cargo ship całkiem sporych rozmiarów. Choć nieraz obserwowaliśmy podobne, a nawet większe jednostki, podczas morskiej żeglugi, takie spotkanie na wodach śródlądowych robi olbrzymie wrażenie!

Na wodach Trollhätte Canal statki handlowe mają pierwszeństwo przed jachtami turystycznymi

Wrażenia przyniósł też kolejny, wcześnie rozpoczęty dzień. Zapowiadał się naprawdę fantastycznie. Czerwcowe słońce przyjemnie grzało twarz, po obu stronach rzeki ciągnęły się zielone łąki i zagajniki, a śpiew ptaków i pasące się zwierzęta dopełniały całości. Niestety sielankę przerwał złowrogi wstrząs informujący, że oto właśnie znaleźliśmy się na mieliźnie. Jak się okazało – utknęliśmy w niej całkiem solidnie. Nie pomogły próby uwolnienia się, ani za pomocą silnika, ani przy użyciu kotwicy. Uratował nas duński jacht motorowy, który odholował Tinosa na bezpieczną wodę. A mielizna… no cóż, nie wyrosła niespodziewanie na naszej drodze. Przypomniała natomiast, że krótka chwila nieuwagi, o którą łatwo kiedy wszystko zdaje się iść gładko, może skutkować problemami. Od czasu do czasu przydaje się taki zimny prysznic bez poważnych konsekwencji – uczy pokory wobec żywiołu i przypomina, że czujność za sterem konieczna jest cały czas.

Tego dnia celem naszej podróży było miasto Trollhättan . Zarówno samo miasto, przemysłowe przecież, jak i droga wiodąca do niego były dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Podczas gdy spodziewałam się niezbyt ciekawego miejsca, już wrota pierwszej z czterech śluz sprawiały wrażenie baśniowej bramy do innego świata, położonej wśród skał i tajemniczych lasów. Przystań za śluzami była niewielka i przytulna. Wraz z otoczeniem tworzyła niezwykłą przestrzeń, po której można było spacerować bez końca. Ścieżki pozwalające obejrzeć zabytki techniki, jakimi były pierwsze śluzy pozwalające statkom na żeglugę w górę i dół rzeki, prowadziły po niezwykle zadbanej, urządzonej na podobieństwo parku okolicy, by zaraz potem zanurzać się w prawdziwym rezerwacie dzikiej przyrody.

Wrota pierwszej śluzy pod Trollhättanem niczym brama do skalnego zamczyska

Pomysł ich budowy powstał już w średniowieczu, a wiązał się wynoszącą 32 metry różnicą poziomu wody w okolicach miasta. Kilkaset lat później projekt zrealizowano. Budowę pierwszego kanału ukończono w 1800 r., a my możemy podziwiać 3 generacje śluz – od najstarszych do obecnie wykorzystywanych pochodzących z początku XX w.

Wrota jednej z zabytkowych śluz
Kwitnące krzewy, altanki, kawiarnie oraz ścieżka wśród skał to tylko element niezwykłej scenerii

Trzeba przyznać, że szczególnie urzekające jest ich położenie – wśród skał i pachnących żywicą lasów pełnych paproci i drzew okrytych brodatymi porostami. Wyobraźnia sprawiała, że niemal można było dostrzeć skaczące po kamieniach szaruchy i mgłowce oraz krążące nad głowami wietrzydła, żywcem wyjęte z książek Astrid Lindgren. Oczywiście nie brakowało również nieco bardziej powszednich istot jak gęsi, kaczki i łabędzie, którym towarzyszyły wyklute na wiosnę pisklęta, hałaśliwe mewy czy grzejące się w promieniach słońca węże.

Ciekawym kontrastem do tutejszego krajobrazu, a zarazem elementem tej na w pół baśniowej rzeczywistości, były przepływające kilka razy na dobę potężne, niemal 100 metrowe statki handlowe. Pokonując śluzy i mijając zaledwie o kilka metrów zacumowanego w przystani Tinosa robiły duże wrażenie. Jeszcze większe, kiedy przechodziły w nocy, obwieszczając swoją obecność niskim i przejmującym, choć niezbyt głośnym, buczeniem silnika.

 Cargo ship PINTA przechodzący przez śluzę w Trollhättan
… by zaraz potem minąć TINOSA o kilka metrów

Ciekawym akcentem w trakcie naszego pobytu w Trollhättan było spotkanie właścicieli zabytkowych samochodów, które odbyło się przy marinie. Zastąpiło nam wizytę w muzeum Saaba, który ma w mieście swoją siedzibę.

Jeden z zabytkowych wozów, które uczestniczyły w zlocie

Po dniu odpoczynku w tym przyjemnym miejscu, ruszyliśmy w dalszą drogę, by dzięki ostatniej śluzie znaleźć się na poziomie 44 m n.p.m. i ruszyć w kierunku największego jeziora Szwecji – Vänern, po polsku nazywanego Wener. Potem natomiast mieliśmy rozpocząć dalszą drogę, po „błękitną wstęgę Szwecji”.

P.S. Nie pytajcie kto tak brawurowo orał muł rzeczny poza torem wodnym;-) Zdradzę tylko, że nie był to kapitan, któremu zresztą należy się podziw, za wyjątkowy spokój i opanowanie w trakcie całej akcji!!!