Rodzinne żeglowanie na s/y Tinos

Autor: admin (page 1 of 2)

Regaty

Para Polaków spotkanych w trakcie rejsu Kanałem Göta przedstawiając się podkreśliła, że uprawiają nie tyle żeglarstwo, co turystykę żeglarską. Nie chodzi im o wyczyn, a o dobrze spędzony czas i zwiedzanie ciekawych miejsc. Możemy się pod tym podpisać obiema rękami. Kiedy jednak okazało się, że w trakcie naszego wakacyjnego pobytu nad Zalewem rozgrywane będą regaty o Puchar Burmistrza Kamienia Pomorskiego, w męskiej części załogi obudził się duch sportowej rywalizacji. Zupełnie spontanicznie więc zdecydowaliśmy się wziąć udział w tym wydarzeniu.

Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że w naszym wypadku stawką jest szczęśliwie ukończenie wyścigu. Choć regaty te nie były adresowane do profesjonalistów, a miały raczej charakter t0warzyskiego spotkania z nutką sportowej rywalizacji, nasi rywale byli bardziej doświadczeni w podobnych imprezach. Okazało się, że też Tinos ma dość nieszczęśliwy rozmiar, o zaledwie 60 cm przekraczający długość graniczną między dwoma kategoriami. Klasyfikowani mieliśmy być więc wraz z większymi jednostkami, posiadającymi większą powierzchnię żagli. Nie przejmując się tym, w pełni zaangażowaliśmy się w rywalizację.

Trasa wyścigu biegła wokół Zalewu Kamieńskiego po torze wyznaczonym przez boje bezpiecznej wody. Organizatorzy nie wskazali ile razy trzeba będzie ją pokonać, uzależniając to od warunków i czasu, w jakim zostanie ukończony pierwszy bieg. Najtrudniejszym momentem wyścigu były przygotowania do startu, podczas którego wszystkie jednostki manewrowały na żaglach możliwie blisko boi startowej, by na dany sygnał rozpocząć rywalizację. Na tym etapie niedozwolone już było używanie silnika. W trakcie regat obowiązywały Międzynarodowe Przepisy o Zapobieganiu Zderzeniom na Morzu oraz dobre praktyki żeglarskie, których zachowanie w tych warunkach nie było łatwe. Przekonaliśmy się o tym gdy przy starcie drugiego okrążenia musieliśmy, mimo formalnego pierwszeństwa, gwałtownie zmienić kurs, by uniknąć zderzenia z innym jachtem.

Najmłodszy uczestnik regat

Choć prognozy pogody zapowiadały flautę, wiatr, który miał zerwać się po południu, dopisał już w trakcie wyścigu. Północne szkwały sprawiły, że mogliśmy nieco zaznać smaku prawdziwej regatowej rywalizacji – dużych przechyłów, bryzgów fal, siłowania się z linami w trakcie zwrotów. Ponieważ start mieliśmy całkiem niezły, przez jakiś czas dotrzymywaliśmy kroku większości stawki. Jednak przy zmianie kursu na wysokości boi K-1 wielu z rywali postawiło genakery – żagle znacząco zwiększające prędkość przy kursach baksztagowych. Ich kolorowe balony wywołały w nas lekką zazdrość. Kiedy jednak dopływaliśmy do mety mając za sobą kilka jachtów, towarzyszyło nam uczucie satysfakcji.

Genakera zabrakło, ale genua spisała się na medal

Muszę przyznać, że miny nam nieco zrzedły, gdy przez radio zakomunikowano, że będziemy rozpoczynać drugie okrążenie zalewu. Nie można było jednak się poddawać. Tym razem zostaliśmy w tyle – niefortunny manewr rywali sprawił, że już na starcie mieliśmy sporą stratę. Do tego doszło zmęczenie. Jednak do końca ścigaliśmy się z dwoma innymi jednostkami, jak nam się wydawało podobnej wielkości. Niestety na mecie okazało się, że były one z kategorii mniejszych jachtów. Nasz Tinos zajął więc ostatnie miejsce w swoim przedziale. Nie zmienia to faktu, że całe wydarzenie było dla nas dobrą zabawą i bardzo ciekawym doświadczeniem, którego zresztą wcześniej wcale nie planowaliśmy. Łukasz, najmłodszy uczestnik wyścigu, włożył dużo energii w manewrowanie linami.

Po wręczeniu nagród przez burmistrza Kamienia, w marinie odbył się grill, po którym udaliśmy się na zasłużony i pyszny deser. Czy powtórzymy to kiedyś? Czas pokaże, wiemy jednak, że w razie czego przydałby się nam genaker 😉

Żeglarska Biblioteczka

któryś z oficerów nawigacyjnych podczas podróży do portów Bliskiego Wschodu uwikłał się w zawiłościach astronawigacyjnych obliczeń. Chcąc podpowiedzieć oficerowi, gdzie ma szukać porady, kapitan Ledóchowski udał, że nie pamięta, jak to zagadnienie się rozwiązuje, i powiedział: „Wiesz co, najlepiej będzie, jeśli przyniesiesz z mojej kabiny książkę starego Ledóchowskiego. Zobaczymy razem, co on radzi”

Kolebka Nawigatorów, Karol Olgiert Borchardt

Nie byłoby ani naszego zeszłorocznego rejsu, ani prawdopodobnie żeglowania w ogóle, gdyby nie inspirująca lektura żeglarska. Zapraszamy do odwiedzenia wirtualnej Żeglarskiej Biblioteczki, w której sukcesywnie będziemy prezentować wybór książek z naszej „marynistycznej półki”.

Kapitan Kuk, Krzysztof Baranowski

wiatr gwiżdże na stalowych linach, porwany żagiel strzela jak z bicza. nasza scena jest tylko tu, na zalewanym wodą pokładzie. Jeden krok za daleko oznacza śmierć, ale to nie jest moment, by się nad tym zastanawiać. Pozostawienie jachtu swojemu losowi oznaczałoby śmierć dla nas wszystkich.


Przeczytałem wiele książek Kapitana Krzysztofa Barnowskiego i wszystkie mnie nieodmiennie niezwykle urzekają. Ta jest jednak szczególna. Może dlatego, że to pierwsza żeglarska publikacja autora, a może dlatego że gdzieś w głębi duszy marzę, aby kiedyś z pokładu jachtu podziwiać ośnieżone szczyty Patagonii, podobnie jak przed blisko 60 laty robiła to załoga Śmiałego?
To opowieść często trzymająca w napięciu i zabawna, ale też wspaniałe studium charakterologiczne. Świetnie oddaje wszystkie niuanse atmosfery panującej w załodze.
Baranowski, jak zwykle, potrafi też przepięknie opisać otaczającą przyrodę i po mistrzowsku namalować, zdawałoby się nieuchwytny, obraz fal oceanu, wiatru, nieba i bezkresnego horyzontu.

Pustkowie nie jest jednak zupełne. Pokazują się mewy,
delfiny, kormorany, pingwiny i foki, wszystkie zwierzęta w kolorach czarno-białych. Głupie kaczki magellańskie uciekają przed nami w bezsensownym przerażeniu. Podrywają się bijąc łapami i bezlotnymi skrzydłami po wodzie i pędzą obłędnie przed siebie jak zając w świetle reflektorów. Wywołują przy tym tyle hałasu, że nas pusty śmiech bierze i specjalnie klaszczemy w dłOnie, żeby narobiły szumu w tej milczącej okolicy.

Śmiałego udało mi się uchwycić obiektywem przed laty w Kopenhadze (2012 r.)

Sea Legs, Guy Grieve

Następnego dnia siedziałem za sterem WYPATRUJĄC SŁOŃCA NA WSCHODZIE. Przez fałszywy świt pogrążyłem się w czymś w rodzaju morskiej zadumy. Urzekł mnie wiatr, woda i syczący ruch naszeGO JACHTU. Rozejrzałem się i Pomyślałem: „To będzie dobry dzień”.


Guy Grieve nie był mi obcy. Kiedy przeczytałem jego pierwszą książkę Zew natury. Moja ucieczka na Alaskę byłem do tego stopnia zauroczony narracją i osobowością autora, że od razu sprawdziłem, czy napisał coś jeszcze. A tu – niespodzianka! Nie tylko napisał, ale jeszcze do tego książkę żeglarską! Tak trafiłem na Sea Legs. One Family’s Year on the Ocean. Niestety jeszcze nie wydanej po polsku 🙁 Mam jednak nadzieję, że kiedyś to się zmieni.
Nie jest to opowieść o wielkich rekordach, światowych wyczynach, ani też wspomnienia młodych wagabundów. To historia zwykłej rodziny, która podąża za głosem serca na spotkanie przygodzie.
Zastawiają dom, kupują jacht o nazwie Forever i wyruszają w nieznane.
Podczas tej lektury myśl „a może i my tak spróbujemy?” nabrała na tyle realnego kształtu, że rok później oddawaliśmy cumy Tinosa wyznaczając Kurs Na Północ

na koniec myślę o wszystkich ludziach, których spotkaliśmy po drodze. Osoby i rodziny, które odrzuciły ograniczenia życia na lądzie, zamiast tego zdecydowały się wieŚĆ skromne i proste ŻYCIE na wodzie. To OSOBY nieustannie DOŚWIADCZANE przez morze, którE przeciwstawiają się stereotypowi, że trzeba być bogatym, aby żyć na JACHCIE, często dokonując tego przy bardzo ograniczonych środkach. Jednak są bogatsi niż większość, ponieważ są obywatelami królestwa zdefiniowanego prawie całkowicie przez żywioły, zaludnionego przez najlepszĄ CZĘŚĆ LUDZKOŚCI.

Z nurtem Amazonki, Joe Kane

Tymczasem wyglądało na to, że nigdy nie wydostaniemy się z tej otchłani, że nigdy się ona nie skończy. Po prostu nie było odcinków spokojnie płynącej wody. Kilometrami ciągnęły się katarakty stworzone przez – jak to ujął Conrad – „naturę pełną złowrogich zamiarów, to niedające się określić coś […] o niewypowiedzianym okrucieństwie, co oznacza wydarcie [człowiekowi] wszystkiego, co zobaczył, poznał, pokochał, czym się cieszył lub czego nienawidził […], co oznacza zmiecenie mu bezwzględnie sprzed oczu całego drogocennego świata prostym i przerażającym aktem odebrania mu życia”.


To nie jest typowa książka marynistyczna, ale ponieważ jest jedną z moich ulubionych lektur podróżniczych, jej opisu nie mogło tutaj zabraknąć.
To wspaniały reportaż ze słynnej przeprawy od źródeł Amazonki do ujścia.
Autor, amerykański dziennikarz, który do grona członków tej ekspedycji trafił nieco przez przypadek, opisuje nie tylko jej przebieg, ale przede wszystkim relacje pomiędzy poszególnymi osobami w zespole. Publikację wzbogacają fantastyczne fotografie Zbigniewa Bzdaka przekształcając ją w niezwykły album.
Charakteru pozycji dodaje styl dziennikarski, różny od tego, który znamy z polskich reportaży. Po prostu czuć, że to opowieść zza oceanu, choć tak nam bliska ze względu na udział w wyprawie Polaków z Piotrem Chmielińskim na czele.

Zeszliśmy z powrotem do kajaków. Gdy już odpływaliśmy, minęliśmy dwie kobiety stojące na końcu wioski. W odległości metra od nich odłamał się kawał ziemi wielkości małego domu i wpadł do rzeki. Ich chałupy od krawędzi urwiska dzielił też mniej więcej metr, lecz kobiety zareagowały na zniknięcie swojego podwórka tylko obojętnym spojrzeniem. Rzeka przychodziła i odchodziła, zabierając ze sobą ich domY. Wkrótce chałupy przepadną jak ten zlepek piasku i gliny, który dopiero co zniknął. Wkrótce reszta wioski też runie do rzeki i rodziny wyruszą w dalszą drogę, aby zacząć wszystko od nowa. I Peru nie będzie wiedziało, gdzie podziało się Puerto Franco.

Długa Droga, Barnard Moitessier

Wielki przylądek to dla nas coś znacznie więcej niż tylko jego współrzędne geograficzne. Wielki przylądek ma duszę, której odcienie i kolory są bardzo łagodne i bardzo ostre. Duszę niewinną jak dusza dziecka i tak twardą jak dusza zbrodniarza. I właśnie dlatego tam płyniemy.
Długa Droga Bernard Moitessier

Długa Droga to pozycja, która weszła do kanonu światowej literatury marynistycznej.
Pamiętne regaty Golden Globe Race gazety „Sunday Times” z 1968 roku dostarczyły popularności nie tylko wielkiemu zwycięzcy (Robin Knox-Johnston), wielkiemu oszustowi (Donald Crowhurst), ale także właśnie Moitessier’owi, który zrezygnował z niemal pewnego zwycięstwa i zamiast na Atlantku obrać kurs na Wielką Brytanię, pożeglował dalej robiąc jeszcze dodatkowe pół okrążenia Ziemi. Dlaczego?
Chyba cała książka jest odpowiedzią na to pytanie. Autor dzieli się z czytelnikiem bardzo osobistymi, głębokimi, wręcz filozoficznymi przemyśleniami. Nie łudzi się jednak, że oczekujący go na mecie regat Wielki Świat zrozumie, co tkwi w duszy żeglarza.

NIE WIEM, JAK MAM UZASADNIĆ POTRZEBĘ KONTYNUUOWANIA REJSU W STRONĘ PACYFIKU. NIE ZROZUMIEJĄ. WIEM, ŻE MAM RACJĘ, CZUJĘ TO GŁĘBOKO. WIEM DOKŁADNIE, DOKĄD ZMIERZAM, NAWET JEŚLI NIE WIEM, GDZIE TO JEST.

Czas wracać?

Do Nyköping powróciliśmy z lądowej wycieczki nad fiordy Norwegii w połowie lipca. Odbijając od kei i obierając kurs powrotny na Oxelösund zdecydowaliśmy, że rezygnujemy z planów podążania w kierunku północnym na rzecz dalszej nieśpiesznej żeglugi wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Szwecji. Pewien niedosyt, który w nas pozostał będzie z pewnością napędzał nasze dalsze żeglarskie marzenia i plany, nade wszystko zależało nam jednak na dobrej atmosferze w załodze, bez nadwerężania jej cierpliwości długimi przelotami.

W Szwecji właściwie z każdego miejsca można w mgnieniu oka przenieść się w zupełnie inny świat, w którym pierwsze skrzypce gra przyroda

Na początek powróciliśmy do Oxelösund – jedynego portu, w którym podczas wyprawy staliśmy dwa razy. Przy tej okazji odkryliśmy, że pomimo iż na pierwszy rzut oka miejsce to wydaje się mało interesujące (z mariny roztacza się widok na port załadunkowy oraz spory zespół zakładów przemysłowych), rzut kamieniem – po drugiej stronie zatoczki, na półwyspie Femöre znajdują się fantastyczne trasy spacerowe.

Tereny spacerowe nieopodal Oxelösund stanowią zupełnie inny świat niż przemysłowe miasto

Prowadzą nie tylko przez piękne lasy, z których część stanowi rezerwat, ale można nimi dotrzeć do ciekawych zabytków – domu latarnika oraz tzw. Baterii OD (powstałego w okresie zimnej wojny kompleksu artyleryjskiego mającego bronić szwedzkiego wybrzeża na wypadek agresji ze strony Związku Radzieckiego).

Archipelag Św. Anny

Z Oxelösund udaliśmy się w kierunku zjawiskowego świata Szkierów Świętej Anny. Archipelag ten to, jak przystało na szwedzkie wybrzeże, labirynt wysp, wysepek, skał, skałek i podwodnych raf… Jest bardziej dziki niż szkiery w okolicach Sztokholmu, a w sezonie stanowi prawdziwą mekkę żeglarzy i wędkarzy. Gdy dobiliśmy do skały bezludnej Långa Missjö, zewsząd rozchodził się metaliczny dźwięk wbijanych haków, do których cumowano jachty. Po chwili i my zacumowaliśmy łódź do naszego szkieru. Zanim przyszło nam podziwiać uroki zachodzącego słońca, zdążyliśmy jeszcze stoczyć kilka bitew na szyszki i rozpalić ognisko, na którym przygotowaliśmy kolację.

W szczycie sezonu, w najbardziej popularnych rejonach szwedzkich archipelagów może być problem ze znalezienie miejsca w dogodnych portach naturalnych …

W naturalnych portach nocowaliśmy jeszcze dwukrotnie. Noclegi w tego typu miejscach nie mają sobie równych. Ich niepowtarzalną atmosferę tworzą piękne widoki, cisza i spokój, a ewentualne towarzystwo innych żeglarzy to okazja do rozmów i ciekawych obserwacji. Przy brzegu wyspy Torrö  naszymi sąsiadami była para Szwedów, która z podziwem wysłuchała naszej opowieści o przebyciu Kanału Göta, uświadamiając nas przy okazji, że co poniektórzy nazywają go złośliwie „rowem rozwodowym”. Odnieśliśmy się do tej informacji z pewną dozą zrozumienia. Zdarzało się nam bowiem być świadkami dość nerwowych sytuacji. 😉  Gdy cumowaliśmy w zatoczce Fläskö, ok. 2 mile na południe od zbudowanej nad brzegiem morza elektrowni atomowej, obok nas cumował ojciec z nastoletnimi synami. Wieczorem zanurkowali łowiąc skorupiaki, które niedługo później ze smakiem konsumowali.

…jednak przy odrobienie szczęścia można znaleźć zupełnie bezludne przestrzenie.

W każdym z tych miejsc mogliśmy podziwiać pastelowy świat wysepek pachnących żywicą i usłanych miękkim dywanem mchów i porostów. W przypadku większych wysp i półwyspów mogliśmy do woli spacerować wyznaczonymi szlakami. Dzięki dmuchanemu kajakowi natomiast, odkrywaliśmy zakamarki niedostępne dla jachtu.

Cumowanie w naturalnych portach różni się, rzecz jasna, od tego przy pomostach i nabrzeżach. Konieczne jest staranne wybranie miejsca, przy uwzględnieniu siły i kierunku wiatru (idealnie, gdy jest odpychający). Dokładne przestudiowanie locji i map ułatwia sprawę. Przy podchodzeniu koniecznie należy prowadzić obserwację z dziobu, by w porę dostrzec podwodne skały mogące stanowić zagrożenie. My posiłkowaliśmy się również echosondą. Kiedy miejsce jest już sprawdzone, trzeba oddalić się od brzegu, a po rzuceniu kotwicy powolutku dobić z powrotem. Wyznaczona osoba po zejściu na brzeg asekuruje dziób jachtu, a sternik po odstawieniu silnika wybiera i zabezpiecza linę kotwiczną. Potem można już przystąpić do wbijania jednego lub więcej haków w skalne szczeliny. To do nich będą mocowane cumy, których zadaniem jest przytrzymanie jachtu w trakcie postoju. Na dziko nocowaliśmy jedynie wtedy, gdy warunki pogodowe były stabilne, a my mieliśmy pewność, że będziemy w stanie bezpiecznie odpłynąć następnego ranka.

W szkierach standardem jest cumowanie do wbitych w skalne szczeliny haków.

Podczas tego etapu podróży na dłużej zatrzymaliśmy się w Västervik, a w zasadzie w jego pobliżu, bo po jednej nocy w porcie Notholmen  uciekliśmy do położonego wśród lasów Smalandii Solbergsudde. Choć pierwsza marina znajdująca się blisko centrum tego turystycznego miasta pozwalała na korzystanie z jego atrakcji, zniechęciły nas łazienki upchane w nieznośnie nagrzanych kontenerach oraz miejski zgiełk. W tym drugim porcie wprawdzie do sklepu mieliśmy kawałek (w takich momentach nieoceniony okazał się rower) jednak rzut beretem znajdował się spory kemping z małym aquaparkiem. Męska część załogi oczekiwanie na dogodne wiatry wykorzystała również na wizytę u miejscowego fryzjera-imigranta, którego zakład miał nieco egzotyczny klimat. Jak do tej pory nie było im dane korzystać z kogoś, kto z taką starannością przycinał włosy, a zrobiona przez niego Łukaszowi fryzura jest do dzisiaj niedoścignionym wzorcem…

Baśń o Norwegii

Jadąc w głąb Norwegii pragnęliśmy poznać niezwykłą krainę – krainę baśni i legend, potężnej natury i zapierających dech w piersiach krajobrazów. Widoki, które podziwialiśmy w drodze przez góry Hemsedalsfjella sprawiały, że nasze marzenia coraz bardziej przeistaczały się w westchnienia zachwytu. Wysokość nad poziomem morza połączona z ukształtowaniem terenu oraz szerokością geograficzną sprawiła, że choć od Koła Podbiegunowego dzieliła nas wciąż spora odległość, mogliśmy już poczuć prawdziwe tchnienie Północy. Jechaliśmy pustkowiami, gdzie górskie skaliste zbocza porastają jedynie pojedyncze karłowate drzewa i krzewy, a niewielkie chatki, porozrzucane pojedynczo jak klocki w dziecięcym pokoju, uświadamiają samotność człowieka wobec potęgi przyrody. Te surowe przestrzenie zrobiły na nas ogromne wrażenie i wzbudziły zachwyt, który towarzyszył nam już do końca pobytu w Norwegii.

Piękne, surowe krajobrazy Norwegii

Za cel podróży obraliśmy miasteczko Lærdalsøyri, położone nad jedną z odnóg Sognefjordu – najdłuższego w Europie, a drugiego co do długości fiordu na świecie. Zanim jednak dotarliśmy do celu, czekała nas jeszcze jedna, nie lada atrakcja. W lesistych dolinach górskich tej części Norwegii odnaleźć można prawdziwe perełki – starodawne drewniane kościółki wzniesione w średniowieczu i stanowiące dziś bezcenne pamiątki czasów, w których miejsce nordyckich wierzeń przejmowało chrześcijaństwo. Te niezwykłe świątynie zwane stavkirke (co oznacza kościół słupowy inaczej zwany klepkowym), imponują nie tylko wiekiem, jak na drewniane budowle bardzo sędziwym, ale również unikalną konstrukcją, wzorowaną na konstrukcji łodzi Wikingów. Dzięki zastosowaniu technik mogących stawiać czoła morskim falom, kościoły przetrwały stulecia oddziaływania kapryśnej skandynawskiej pogody. Niezwykłe są również ich dekoracje, także zaczerpnięte z miejscowej kultury – zwieńczenia dachów wzorowane są na zdobieniach wikińskich statków, a motywy chrześcijańskie przeplatają się z pogańskimi.

W tej dolinie stoi najsłynniejszy z norweski stavkirke

Jeden z takich niezwykłych zabytków mieliśmy okazję odwiedzić w Borgund leżącym na dawnej królewskiej trasie z Oslo do Bergen. Świątynia powstała ok. 1180 r. i przetrwała do naszych czasów w niezmienionej formie. Wizyta w jej surowym, archaicznym i mrocznym wnętrzu była prawdziwą podróżą w przeszłość. Odwiedziliśmy także leżące w pobliżu kościoła niewielkie muzeum mieszczące ekspozycję pozwalającą zapoznać się z techniką jaka posłużyła do postawienia kościoła oraz przyjrzeć się kunsztowi dawnych skandynawskich snycerzy.

Wikiński kościółek w Borgund

Ta wspaniała budowla to jednak nie wszystko co oferuje okolica. Przez górskie pasma Filefjell prowadzą historyczne szlaki, które dzisiaj są wspaniałymi trasami spacerowymi. Jedna z nich wiedzie tzw. Drogą Wiatrów (Vindhellavegen), którą przez górską przełęcz można z Borgund dotrzeć do Husum. Wędrując nią mogliśmy nie tylko podziwiać malownicze widoki, ale także konstrukcję, po której poprowadzono ten wybudowany w latach 1840-1843 r. (a wykorzystującą fragmenty jeszcze starszej drogi) trakt.

Zawijasy Drogi Wiatrów ukazują jakie wyzwania stały przed dawnymi budowniczymi dróg i.. podróżującymi

Żeby zamknąć pętelkę i wrócić do Borgund weszliśmy na inny, również historyczny szlak: Sverrestigen – starą konną ścieżkę, nazwaną na cześć króla Sverre Sigurdssona, który, jak podają dawne sagi, miał ją przemierzyć w 1177 r. Trasa nie jest już tak spektakularna jak Droga Wiatrów, ale wiedzie przez bardzo ładne lasy tworzące iście baśniową scenerię. Z pewnością warto wyruszyć na taką kilkugodzinną wycieczkę. Możemy ją polecić wszystkim, którzy nie boją się dłuższych spacerów. Trasa nie jest trudna, choć ze względu na bardziej strome fragmenty może być wyzwaniem dla osób zupełnie nie przywykłych do górskich wędrówek.

Baśniowe lasy wokół Borgund

To był nasz ostatnim dłuższy przystanek w drodze do Lærdal gdzie planowaliśmy spędzić dwie noce. Udało nam się zarezerwować nocleg w znajdującym się na samym skraju miasteczka hostelu, tuż przy kamienistej plaży fiordu. Dolina, w której położona jest miejscowość to długi pas płaskiego terenu usytuowany między stromymi, poprzecinanymi wstęgami wodospadów, górskimi zboczami. Taka sceneria robi naprawdę duże wrażenie. Jest piękna, choć zachwycając się widokami doszliśmy do wniosku, że życie w cieniu tych skalnych ścian może być nieco przytłaczające.

Widok z okna na strome ściany fiordu i wcinające się w głąb lądu morze.

Atrakcją miejscowości, która usadowiła się na krańcu Lærdalsfjordu jest stare miasto składające się z kolorowych drewnianych budynków w charakterystycznym norweskim stylu. Spacer po ulicach miasteczka między tą zjawiskową zabudową to sama przyjemność. Zadbane obejścia i przydomowe ogródki tylko dodają temu miejscu uroku, a filigranowe wykończenia budynków kontrastują z otaczającą osadę przyrodą.

Kolorowe domki przytulnego miasteczka
Drewniana starówka Lærdalsøyri

Okolice miejscowości również obfitują z atrakcje. Żeby z nich skorzystać, nasz krótki pobyt na skraju Lærdalsfjordu wykorzystaliśmy do zrobienia małego wypadu po okolicy. Żeby nieco bardziej rozejrzeć się po tej części Norwegii, udaliśmy się na przejażdżkę do sąsiedniego Aurland, która sama w sobie była ciekawą przygodą. Chcieliśmy przejechać tzw. Śnieżną Drogę (Snøvegen) . Niegdyś była to jedyna droga łącząca te miejscowości, a przejazd nią był możliwy tylko w cieplejszej połowie roku. Dziś jest głównie atrakcją turystyczną, w trakcie której można przez cały rok podziwiać zimowe krajobrazy.

Lipcowy śnieg Aurlandsfjellet
W tym miejscu śnieg nigdy nie topnieje

Kolejnym ciekawym miejscem na trasie jest punkt widokowy Stegastein, gdzie z widokowej platformy można podziwiać Aurlandsfjord i przytulone do niego miasteczko. Widoki są naprawdę oszałamiające.

W tym miejscu można poczuć ogrom przestrzeni
Norweski klasyk – fiord w pełnej krasie. Zdjęcia nie oddają w pełni wspaniałości tego miejsca.

Zjazd do leżącego na dole miasteczka dostarczył nam sporo emocji, gdyż ruch w tym miejscu był niemały, a droga kręta i wąska. Mieliśmy nawet okazję utknąć w korku, ponieważ na trasie do Stegastein znajdowały się turystyczne pojazdy bardzo różnych gabarytów. Jednak ten osobliwy zator, w bardzo przecież sprzyjających „okolicznościach przyrody”, był jedynie humorystycznym incydentem w trakcie wycieczki.

Flåm to turystyczne centrum regionu

Przez leżące nad fiordem miejscowości Aurland i Flåm – kolejne piękne miejsca, które z pewnością warto odwiedzić – przejechaliśmy zatrzymując się jedynie na szybkie zakupy. Chcieliśmy jeszcze pospacerować po Lærdal, więc te dwa turystyczne ośrodki podziwialiśmy jedynie z okien samochodu. Do „naszej” doliny wracaliśmy nową trasą, która dzięki poprowadzeniu jej tunelem jest przejezdna przez cały rok, co w oczywisty sposób bardzo ułatwia życie mieszkańcom okolicy. Lærdalstunnelen jest przy okazji niemałą atrakcją turystyczną, gdyż dzięki 24,5 km długości jest obecnie najdłuższym drogowym tunelem świata.

Podróż wykutą w skale drogą

W okolicach Lærdal wytyczono wiele ciekawych turystycznych i spacerowych tras. Po zboczach gór poprowadzone są ścieżki, a stosowne tablice klarownie informują o stopniu trudności i atrakcjach poszczególnych szlaków. Wybraliśmy się na spacer jedną z nich, dając się ponieść norweskiemu friluftsliv – stylowi życia opartemu na kontakcie z przyrodą i ruchu na świeżym powietrzu. Po drodze odwiedziliśmy Mjølkeflathytta – drewniany domek z małą biblioteczką. Dla okolicznych mieszkańców z pewnością stanowi azyl, gdzie delektując się spokojem i pięknymi widokami, mogą oderwać się od zostawionych na dole problemów.
Podobnymi chatkami usiana jest cała Norwegia.

Po kilku dniach spędzonych w krainie wikingów udaliśmy się się w podróż powrotną do naszego pływającego domu. Żal było opuszczać ten fascynujący świat. Czekał jednak na nas poczciwy jachcik i kojąca Szwecja, której łagodne krajobrazy zdolne były wyciszyć emocje, jakie towarzyszyły wyjazdowi na Północ. Jak były duże, świadczą słowa zapisane w podróżnym notatniku w czasie bezsennej, jasnej letniej nocy:

niesamowite, przenikające doświadczenie oraz towarzyszące mu dojmujące uczucie obcowania z sacrum, wręcz poczucie, że człowiek nie jest godny obcować z taką siłą.

Kurs – Norwegia

Choć pomysł zrobienia sobie „wakacji w trakcie wakacji” wydaje się ekstrawagancją, mieliśmy ku temu istotne powody. Nasza podróż, mimo iż fascynująca, wiązała się ze sporym wysiłkiem – zarówno fizycznym, jak i organizacyjnym, nie mówiąc już o braku wygód. Pomijając wyczerpujące przygotowania do wyjazdu, w trakcie rejsu wciąż mnóstwo rzeczy trzeba było na bieżąco dogrywać i koordynować. Nie mogliśmy zrezygnować z ciągłego zachowywania czujność i nieustannej uwagi, by móc bezpiecznie pokonywać kolejne mile obcując z potężną przecież Naturą. Nie żeglowaliśmy wyczynowo, jednak po dwóch miesiącach jachtowego życia pozostawiliśmy z ulgą nasz dzielny jacht w Nyköping, by drogą lądową udać się dalej na północ. Zanim jednak obraliśmy zaplanowany kierunek, przybyliśmy do historycznej stolicy Szwecji Uppsali. Niestety jednak tylko po to, żeby odebrać nowy rozrusznik  silnika. Do starego straciliśmy zaufanie, gdy pewnego dnia jedną ze śluz kanału Göta musieliśmy opuszczać… używając pagajów.

No to ruszamy…

Jadąc do Norwegii chcieliśmy poznać surowsze oblicze Skandynawii, zobaczyć miejsca, w których narodziły się mroczne wierzenia zuchwałych Wikingów i podziwiać widoki, których sława rozniosła się po całym świecie – krótko mówiąc: poczuć tchnienie Północy. Jednak gdy w drodze przeczytaliśmy, że w najbliższych dniach w regionie, do którego zmierzamy ma padać śnieg, postanowiliśmy rozpocząć przygodę z Krajem Fiordów od jego stolicy. Choć mieliśmy ciepłe ubrania, martwiliśmy się, że zachmurzenie sprawi, iż  przemierzymy setki kilometrów jedynie po to, by „zobaczyć jak nic nie widać” (hasło z rodzinnej anegdoty o wycieczce w Tatry).

Skandynawia z innej perspektywy

Na razie jednak przemierzaliśmy zielone, leśne tereny, które stopniowo stawały się coraz bardziej górzyste.  Początkowo krajobraz przywodził na myśl nasze rodzinne strony – droga prowadziła pomiędzy zalesionymi górami, które nieco przypominały Beskidy. Teren był  jednak o wiele mniej zaludniony, co przypominało nam gdzie jesteśmy.

Wjeżdżamy do Królestwa Norwegii.

W końcu przybyliśmy do Oslo. Naszym przewodnikiem był Piotr, który dotarł tu w trakcie swojego pierwszego morskiego rejsu na harcerskim żaglowcu Zawisza Czarny. Pokazał nam dwa miejsca, które zrobiły wtedy na nim duże wrażenie. Pierwszym było Frammuseet – muzeum poświęconego historii norweskich wypraw arktycznych. Jego trzon stanowi specjalnie zaprojektowany i zbudowany na potrzeby wypraw badawczych statek Fram (norw. naprzód). Zbudowany został w 1892 r. na zamówienie Fridtjofa Nansena – odkrywcy, a później dyplomaty i działaczem Ligi Narodów (m.in. pomysłodawcy tzw. paszportów nansenowskich – międzynarodowych dowodów tożsamości dla uchodźców), który na jego pokładzie odbył wyprawę badawczą na Ocean Arktyczny. Nieco później dotarł nim do Antarktyki Roald Amundsen, by jako pierwszy zdobyć biegun południowy. Podziwiając w pełni wyposażone wnętrze łodzi, można poznawać warunki, w jakich dawni badacze eksplorowali dalekie lodowe krainy, dowiedzieć się wiele o funkcjonowaniu ówczesnych załóg i sposobach radzenia sobie z trudami dalekich podróży. Oczywiście nie omieszkano zastosować multimediów: skrzypienie konstrukcji statku, odgłosy pracującego silnika – tym głośniejsze, im bliżej maszynowni się znajdujemy – wielki ekran otaczający halę muzeum, na którym wyświetlane jest wzburzone morze, a nawet kiwająca się ławka, na której można usiąść  i poczuć rozkołys, robią duże wrażenie.  Poza statkiem w hali muzeum można podziwiać wiele ciekawych, interaktywnych ekspozycji, a także doświadczyć nietypowych atrakcji jak przyprawiająca o dreszczyk grozy (i z zimna!) atrapa lodowej groty-pułapki. Wisienką na torcie jest drugi oryginalny statek – slup Gjøa, na którym Roald Amundsen jako pierwszy pokonał przejście północno – zachodnie (opłynął Amerykę od północy).

Fram o konstrukcji zdolnej wytrzymać ekstremalne warunki arktyczne zimy
Gjøa – jako pierwsze pokonała Przejście Północno-Zachodnie w 1906r.
Fridtjof Nansen czeka w swojej przytulnej kajucie 😉
Sala zabaw w muzeum narciarstwa. Aż chciałoby się być młodszym 😉

Oczywiście jeśli chodzi o muzea, jest w Oslo w czym wybierać. W samym sąsiedztwie Frammuseet, na półwyspie Bygdøy, znajduje się sporo innych, bardzo ciekawych obiektów (np. Muzeum Łodzi Wikingów czy Muzeum Ludowe ze skansenem, do których mamy nadzieję jeszcze kiedyś zawitać). To oczywiście nie wszystko co oferuje norweska stolica.

Dobrze widoczny charakter wybrzeża, nad którym leży norweska stolica.

Spośród licznych atrakcji poznaliśmy jeszcze kompleks narciarski usytuowany na zalesionym wzgórzu Holmenkollen, z górującą nad miastem skocznią narciarską. Jest ona zarówno obiektem sportowym, wieżą widokową, jak i instytucją kultury. Z góry roztacza się wspaniały widok na miasto i Oslofjorden, a znad miejsca gdzie zaczyna się rozbieg, można spróbować wyobrazić sobie co czuje skoczek narciarskie wchodząc na belkę startową. Pomieszczenia będące na zapleczu skoczni to natomiast nie tylko infrastruktura służąca sportowcom, ale także obiekt mieszczący utrzymujące wysoki skandynawski poziom muzeum narciarstwa. Z ekspozycji pokazujących zarówno zabytkowe obiekty, jak i przemawiających nowoczesnym językiem multimediów można poznać historię nart oraz ich znaczenie w kulturach mieszkańców północy.

Z tego miejsca trudno nie czuć podziwu dla skoczków narciarskich, odważni mogą natomiast w lecie zjechać na dół skoczni na tyrolce.
Podobno Norwegowie rodzą się z nartami..

Oslo zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Odebraliśmy je jako zadbane miasto, kameralne jak na światowe standardy. W otoczeniu zalesionych wzgórz stanowi kojąca oazę wśród krajobrazów majestatycznej, surowej Norwegii. Z pewnością można atrakcyjnie spędzić w nim wiele dni, jednak prognozy pogody zaczęły wyglądać bardziej optymistycznie, ruszyliśmy więc w dalszą drogę, mając nadzieję dotrzeć nad słynne na cały świat fiordy.

Krajobraz zmieniał się na wysokogórski
Skaliste zbocza pocięte strugami wodospadów budziły podziw.

Nie chcąc jechać nocą, postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg. Z powodu dość silnego wiatru, a także luksusu jakim było wtedy dla nas spanie na łóżku, chcieliśmy przenocować w małym drewnianym domku, których sporo udostępnianych jest na tutejszych kempingach. Znalezienie wolnego nie było jednak łatwe. Sami Norwegowie tłumaczyli nam, że właśnie trwa u nich krótki, ale intensywny sezon, kiedy mieszkańcy tego kraju udają się na wypoczynek we własnej ojczyźnie – w odróżnieniu od miesięcy zimowych, gdy masowo wylatują do ciepłych krajów w poszukiwaniu słońca. W końcu jednak, na jakimś malutkim, zapomnianym kempingu, którym opiekował się niemówiący po angielsku starszy pan, znaleźliśmy przytulne schronienie. Za oknami coraz dostojniej wyglądające góry zapowiadały czego możemy się wkrótce spodziewać.

Powrót na morze

Przejście ostatniej śluzy w Mem, było dla nas niemal świętem. Szczęśliwi z ukończenia kolejnego etapu podróży i pokonania wszystkich przeszkód, z ulgą znaleźliśmy się na morskich wodach. Był 3 lipca 2022 r.

Przed nami ostatnia śluza

Z niecierpliwością czekaliśmy na dalszą część wyprawy. Już w trakcie rejsu po kanale musieliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie: co dalej? Tempo, w jakim go pokonywaliśmy oraz dotychczasowe doświadczenie żeglugi z dziećmi, kazało nam uznać za nierealne marzenia o opłynięciu Bałtyku. Żeby tego dokonać mieliśmy wystarczająco dużo czasu. Jednak założeniem wyprawy była podróż, która pozwoli przeżyć wspaniałą przygodę również młodszym załogantom, mniej entuzjastycznym wobec perspektywy dłuższych przelotów. Także aktualna sytuacja geopolityczna nie sprzyjała penetracji wschodnich krańców naszego morza. Postanowiliśmy więc zrezygnować z podróży do Finlandii i krajów bałtyckich. Z żalem zwłaszcza przyszło nam rozstać się z planami odwiedzin położonego na północy Szwecji Wysokiego Wybrzeża (Höga Kusten) i fińskich Wysp Alandzkich. Trzeba było jednak uchwycić się nadziei, że kiedyś będzie okazja tam zawitać, a teraz w pełni korzystać z możliwości jeszcze dokładniejszego poznania pięknych wód Szwecji. Tym bardziej, że nasze plany wciąż wyglądały zachęcająco. Myśleliśmy również o czymś szczególnym: planowanymi od początku wyprawy krótkimi wakacjami od żeglowania, w trakcie których zapuścimy się drogą lądową w głąb Półwyspu Skandynawskiego. Wspólnie zdecydowaliśmy, że celem będzie Norwegia.

po przejściu której znajdujemy się na poziomie morza.

Najpierw jednak musieliśmy dotrzeć do większego ośrodka, gdzie możliwe będzie bezpieczne pozostawienie jachtu oraz wypożyczenie samochodu. Zamiast zatłoczonego Sztokholmu, który zresztą mieliśmy już kiedyś okazję odwiedzić od strony wody, za cel obraliśmy Nyköping skąd cztery lata temu przeprowadziliśmy nasz jachcik do Polski!
Po opuszczeniu kanału płynęliśmy wodami wąskiej i długiej zatoki Slätbaken, będącej charakterystyczną dla tego rejonu pamiątką po okresie zlodowaceń. Takie ukształtowane przez lądolód i zalane przez morze płytkie doliny nazwane są fierdami (szw. fjärd), a ich imponującymi „krewnymi” są norweskie fiordy.
Przebywając jej wody z lekkim żalem minęliśmy wyspę z malowniczymi ruinami zamku Stegeborg. Niestety, prognozy ostrzegały przed pogorszeniem pogody. Gnaliśmy więc dalej, by wkrótce

Zamek ten należał do Anny Wazówny – siostry króla Polski i Szwecji Zygmunta III Wazy

znaleźć się w labiryncie szkierów i później, bardziej otwartym akwenem, dopłynąć do Arkösund – niewielkiej wioski, która w lecie ożywa i staje się mekką szwedzkich wczasowiczów. Zacumowaliśmy bezpiecznie na wskazanym przez marinero miejscu, niespecjalnie szczęśliwi z faktu, że musimy skorzystać z muringów (na północnych wodach bardzo rzadko spotykanych), za to zadowoleni, że udało się dotrzeć przed burzą zwiastującą załamanie pogody.

Zbliżający się front zapowiadał wietrzne i niespokojne dni

Zaraz po naszym przybyciu, na jeden z portowych masztów została wciągnięta flaga Polski. Było to dla nas szczególne wydarzenie, bowiem wcześniej odwiedzane mariny zrezygnowały, zapewne ze względów praktycznych, z miłego zwyczaju wieszania flag cumujących w nich obcokrajowców. Zazwyczaj na stałe powiewało kilka reprezentujących najliczniej żeglujące po szwedzkich wodach narodowości: Niemców, Duńczyków, Norwegów, Finów czy Holendrów. Polskich jachtów w ten region przybywa stosunkowo niewiele.

Polska flaga powiewająca nad przystanią

W Arkösund nie tylko powitano nas elegancko, ale także mieliśmy eleganckie towarzystwo. Niedługo po nas do brzegu dobił przepiękny skerry cruiser – klasyczny jacht o niezwykle smukłym kształcie. Zabytek ten, jak zapewniali jego właściciele (a nie mamy podstaw, żeby im nie wierzyć) został zbudowany specjalnie na Igrzyska Olimpijskie w 1920 r., na których jego załoga wywalczyła złoty medal!

Eleganckie towarzystwo w porcie Arkösund

Krótki pobyt w miasteczku upłynął pod znakiem zmagań z akumulatorem, rozgrywek piłkarskich, jedzenia zimnych tortilli w ramach obiadu (ach ta nieznajomość szwedzkiego ;-)). Następnie obraliśmy kurs na Oxelösund. Miasto to ze względu swój industrialny charakter oraz port wywozowy z jego dominującą w krajobrazie infrastrukturą, nie jest raczej atrakcyjnym celem. Niemniej jednak stanowiło dla nas wygodne miejsce postoju przed dalszą drogą. Drugą, zupełnie inną stronę okolicy poznaliśmy dopiero odwiedzając ten port w drodze na południe.
Teraz za to mieliśmy w pamięci, opisany przez Borchardta, rejs STS Lwów sprzed stu lat. Na żaglowcu oprócz kadetów Szkoły Morskiej w Tczewie, załogę stanowili harcerze. Kiedy statek, w drodze do Sztokholmu, dotarł na redę Oxelösund została spuszczona łódź wiosłowa, którą polska delegacja z kapitanem Mamertem Stankiewiczem na czele, dopłynęła do nabrzeża. Załoga dała popis swojej sprawności fizycznej momentami ścigając się z portową motorówką, która na dużej fali nie mogła rozwinąć pełnej prędkości. Reprezentacja, ku uciesze kapitana, dała się poznać z dobrej strony mieszkańcom Oxelösund, a popisowe odejście po udanej wizycie było nagrodzone brawami zgromadzonej licznie publiczności.
Nasze wejście do portu dostarczyło innych emocji. Po kilkugodzinnym rejsie z Arkösund w towarzystwie pomruków burzy, dość silnych szkwałów, ale przede wszystkim sporej fali, odetchnęliśmy z ulgą, kiedy w końcu skryliśmy się za wysepkami oddzielającymi otwartą wodę od toru podejściowego. Co prawda fala jeszcze tam wchodziła, ale już nie uderzała w nas z boku, tylko łagodnie niosła od rufy. Wtedy, nie wiadomo skąd, parę metrów od burty Tinosa wyrosła spora pilotówka, tylko nieznacznie zwalniając podczas mijania nas, jednocześnie powodując istne tsunami na jachcie. Może to rewanż za pamiętny wyścig z lwowskim kutrem?
W marinie również wciągnięto na maszt polską flagę. Chyba, bo czerwony kolor powiewał na górze. Nie znaleźliśmy jednak, wśród nielicznych cumujących w marinie jachtów, żadnego z Monako, ani Indonezji. Był natomiast jeden pod banderą kolumbijską oraz jeden pod austriacką, co uznaliśmy za równie egzotyczne.

Tinos w Oxelösund – w tle powiewa zagadkowa czerwono-biała flaga

Do Nyköping dotarliśmy po niezbyt długim rejsie, myśląc już tylko o tym, jak przygotować jacht do tygodniowej nieobecności i co ze sobą zabrać na podróż w głąb Skandynawii. Jeden dzień i byliśmy gotowi na dalszą drogę i nową przygodę…

Chwila odpoczynku w Nyköpingśniadanko przygotowane przez młodzież. Potem reorganizacja i czas, by wyruszyć dalej na północ.

Błękitna Wstęga Szwecji

O tym, że Kanał Göta w ogóle istnieje, dowiedzieliśmy się od skippera podczas naszego pierwszego rejsu po szwedzkich wodach. Początkowo niewiele to dla nas znaczyło. Pilnie jednak nadrobiliśmy lekcję. Chyba z całkiem dobrym wynikiem, bo nie tylko wiemy czym Göta Kanal jest, ale mamy za sobą pokonanie tej niezwykłej trasy w całości.

W biurze kanału w Sjötorp odebraliśmy nasz pakiet startowy i mogliśmy rozpocząć przygodę. Podobne żółte budyneczki rozsiane wzdłuż całej trasy tworzą niepowtarzalny klimat.

Wraz z Trollhätte Kanal umożliwia ona przepłynięcie w poprzek południowej części Półwyspu Skandynawskiego, znacząco skracając drogę z Bałtyku na Morze Północne. Podobno o takiej możliwości marzył już król Gustaw Waza w pierwszych latach swoich rządów. Plany zostały zrealizowane jednak dopiero w latach 1810-1832 dzięki uporowi Balzaara von Platena – oficera i polityka, współpracującego z z budowniczym Kanału Kaledońskiego Thomasem Thelfordem. Było to możliwe m.in. w związku ze zmianą doktryny militarnej Szwecji, która po utracie Finlandii na rzecz Rosji, zakładała wzmocnienie wnętrza kraju na wypadek konieczności prowadzenia działań obronnych.

Pierwsza śluza kanału to brama do fascynującego świata

Dziś trasa łącząca wschodnie i zachodnie wybrzeże Szwecji, zwana Błękitną Wstęgą Szwecji, nie ma już znaczenia militarnego, a gospodarcze posiada jedynie jej zachodnia część. Kanał Göta dostępny jest natomiast dla łodzi turystycznych i stanowi jedną z większych atrakcji kraju. Łączy leżące nad Jeziorem Wener Sjötorp z położonym nad Bałtykiem Mem, a jego długość to  190 km, z czego 87 km stanowią odcinki sztuczne, przekopane rękami 58 tys. szwedzkich żołnierzy. Na trasie wybudowano 58 śluz umożliwiających zmianę poziomu (który w najwyższym punkcie w Tåtorp nad jeziorem Viken wynosi 91,8 m n.p.m.), brzegi łączy natomiast 47 otwieranych mostów. Najbardziej imponujące są jednak dwa akwedukty, pod którymi biegnie droga lądowa.

Woda do śluza Kanału Göta, inaczej niż w Trollhätte Kanal, wpływa rwącym strumieniem

Tyle suche fakty. Choć same w sobie są ciekawe, Kanał Göta jest czymś więcej niż garstką ciekawostek dla miłośników historii techniki. Jest to droga, która ma w sobie coś ze szlaku pielgrzymkowego i gry zręcznościowej jednocześnie. Jej niezwykłą atmosferę tworzą piękne krajobrazy, urocze zakątki, zabytkowe obiekty oraz ludzie na jachtach przemierzający trasę w obu kierunkach. Żegluga nią to zanurzenie się w morzu zieloności, a sielankowe momenty przeplatane są wyzwaniami, jakimi jest przechodzenie przez śluzy oraz przepływanie pod mostami (zwłaszcza, jeśli zaczynają się zamykać w trakcie przechodzenia!).

…dlatego należy zachować szczególną ostrożność., by uniknąć zbyt bliskiego spotkania z innymi łodziami lub nabrzeżem.

Choć mieliśmy już doświadczenie z poruszaniem się po wodach śródlądowych, na Kanale Göta trzeba było zmierzyć się z nieco innymi wyzwaniami. Śluzy są tu bardziej kameralne niż na Trollhätte Kanal, ich przechodzenie jest jednak nieco skomplikowane. Jedna osoba z załogi musi przed śluzą wyjść na nabrzeże i przełożyć cumy „na biegowo”. Cumę dziobową, poprowadzoną przez bloczek, wybiera (bądź luzuje) sternik przy pomocy kabestanu . O tym jak to zrobić i ewentualnych innych sposobach śluzowania szczegółowo informują otrzymywane na starcie materiały. Okazuje się jednak, że wskazówki te nie są idealne i nic nie zastąpi doświadczenia oraz znajomości własnej łódki. Czasem np. trzeba także wybrać cumę rufową, choć według obsługi i podręcznika, nie jest to konieczne.

Atrakcją kanału są dwa akwedukty

Inaczej też wygląda obsługa śluz – podczas gdy na Trollhätte Kanal rządzi „wielki brat”  (przed mostami i śluzami są kamery, dzięki czemu obsługa wie, że jacht czeka na przejście)  tutaj zajmują się nią lock keeperzy, w większości zaopatrzeni w piloty służące do sterowania mechanizmami, w które wyposażono zabytkowe budowle. Ich zadaniem jest udzielanie ewentualnych wskazówek skipperom i koordynowanie ruchu na kanale. W większości są to sympatyczni, pomocni młodzi ludzie, czasem zdarza się jednak, że ich „złote rady” udzielane są poniewczasie. Tak było np. w przypadku, kiedy polecono nam niespodziewanie przybić do przeciwnego brzegu śluzy, niż tego, na który byliśmy przygotowani. W rezultacie przechodziliśmy przeszkodę trzymając koniec jednej cumy z lądu, co z uwagi na rwący strumień wody napełniającej śluzę, było bardzo trudne.

Podział zadań między wszystkimi członkami załogi umożliwił ułatwił sprawne pokonywanie przeszkód…

Tego typu „przygody” oraz rozmaite niespodzianki (np. zdarzające się nietypowe zaczepienie lin przez załogi innych łodzi, które uniemożliwiało standardowe założenie naszych), a także pojedyncze śluzy, które mają inne mechanizmy przechodzenia, sprawiały, że podróż kanałem nie była nudna, a każdy następny obiekt stanowił nowe wyzwanie. Podejmowaliśmy je wspólnie, dzieląc się obowiązkami między sobą. Każdy miał swój udział w pokonywaniu przeszkód, młodsza część załogi nie była pominięta! Ćwiczyliśmy przy tym niezliczoną ilość razy podejście i odchodzenie od brzegu, co było wspaniałą szkołą manewrowania jachtem. Bywała nieraz bardzo intensywna, np. w przypadku pokonywania schodów Carla-Johana czyli układu siedmiu połączonych ze sobą śluz w miejscowości Berg nad jeziorem Roxen.

Przebycie takich schodów to prawdziwa żeglarska gimnastyka

Przyszło nam się zmierzyć z jeszcze jednym problem, o którym myśleliśmy, że jest zażegnany – niepokojąco wysokimi wskazaniami temperatury silnika. Mimo strachu, że przedwcześnie zakończymy wyprawę, po kolejnym dniu szukania przyczyn, licznych konsultacjach, wymontowaniu termostatu, zamawianiu części i przeglądzie elektroniki mogliśmy ruszyć dalej.

Wzdłuż całego kanału rozsiane są liczne pamiątki z dawnych czasów. Tu zabytkowy budynek poczty w Vassbacken.
Przechodząc przez wąski przesmyk na jeziorze Viken, mieliśmy wrażenie, że żeglujemy po lesie.

Nasza podróż kanałem oraz jeziorami, które leżą na jego trasie (w tym czarującym jeziorze Wetter) trwała ponad dwa tygodnie. Oczywiście można ją przebyć znacznie szybciej, my jednak oszczędzajac silnik, chcieliśmy równocześnie delektować się urokami krajobrazów i zabytków mijanych po drodze. W jednym z miasteczek spotkaliśmy sympatyczne małżeństwo z Polic, które podobnie jak my – niespiesznie i spokojnie, podążało kanałem w przeciwną stronę. To było dopiero drugie spotkanie z naszymi rodakami od czasu kiedy w maju wyruszaliśmy ze Świnoujścia. Przyjemnie było wymienić się spostrzeżeniami, w tym o nie do końca adekwatnych wskazówkach z przewodników odnośnie wybierania cum w śluzie.

Brzegów kanału strzegą szpalery pięknych starych drzew.

Nie zabrakło również innych ważnych spotkań na trasie. Podążanie wspólną drogą sprawiało, że nawiązywane relacje z innymi załogami, choć przecież przelotne, miały w sobie sporą dozę wzajemnej sympatii. Mogliśmy liczyć także na życzliwe zainteresowanie gdy borykaliśmy się z problemami z silnikiem oraz radość, gdy udało się je rozwiązać. Gdy w jednym w z portów dojrzeliśmy jacht naszych duńskich znajomych z Trollhätte Kanal, o których wiedzieliśmy, że musieli na jakiś czas opuścić Szwecję, zostawiliśmy list z pozdrowieniami. Jakże cieszyliśmy się, gdy ponownie spotkaliśmy ich w trakcie dalszej drogi!

Urocze miasteczko Söderköping urzekło nas swoją radosną, wakacyjną atmosferą i piękną starówką…

Oczywiście przebycie kanału to wspaniała okazja do do zwiedzenia wielu ciekawych miejsc. Jego okolica naszpikowana jest licznymi, mniejszymi i większymi, zabytkami – zarówno związanymi z tą niezwykłą budowlą, jak i pochodzącymi z innych czasów i epok (np. w pięknej Vadstenie, o której pisaliśmy w artykule o wielkich jeziorach Szwecji czy uroczym miasteczku Söderköping). Wiele z nich zasługuje na osobny wpis – być może kiedyś się doczekają. Co ważne, warto te rejony odwiedzić nie tylko jeśli jest się żeglarzem – po trasie kursują klimatyczne statki pasażerskie, a wzdłuż kanału prowadzi ścieżka rowerowa i liczne szlaki dla pieszych.

oraz ścieżkami spacerowymi, którymi można było dojść do punktu widokowego na stromej skale, z którego rozciąga się piękny widok.

Choć droga była niesamowitą przygodą i wspaniałą szkołą żeglarstwa, cieszyliśmy się gdy pokonując ostatnią śluzę w Mem ponownie znaleźliśmy się na Morzu Bałtyckim. Czuliśmy, że sprostaliśmy ciekawemu wyzwaniu, ale też byliśmy nieco zmęczeni wszystkimi manewrami wykonanymi w trakcie przeprawy. Co ciekawe, jakiś czas potem, od spotkanych w szkierach Szwedów dowiedzieliśmy się, że trasa ta, dla wielu ich rodaków kultowa, przez innych nazywana jest szyderczo „rowem rozwodowym”. Na szczęście my zdaliśmy egzamin i chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że mimo wszelkich trudności staliśmy się bardziej zgranym zespołem.

Sticky post

Wyprawa 2022

No i dopłynęliśmy! Po stu dniach, przebyciu ponad 1000 mil morskich i odwiedzeniu 57 portów, wróciliśmy do Kamienia Pomorskiego. Wciąż jednak będziemy dodawać nowe wpisy i relacje na Instagramie 🙂
Zapraszamy też do zapoznania się z naszą trasą.


Jesteśmy niezwykle miło zaskoczeni, że nasz rejs został zauważony
i doceniony – otrzymaliśmy nagrodę portalu nowezagle.pl za morski rejs małym jachtem przyznawaną w ramach nagród „Rejs Roku”!
I Nagrodę Honorową i Srebrny Sekstant – otrzymali Michał Palczyński i Ola Rapp za 3,5 miesięczną wyprawę po rzadko odwiedzanych akwenach Pacyfiku.
Nagrodę traktujemy jako wyróżnienie dla całego środowiska żeglarzy „przyjemnościowych”. Nie ukrywamy, że inspiracji dostarcza nam nestor tego kręgu kpt. Jerzy Kuliński, który od lat promuje morskie żeglarstwo turystyczne. Teraz cieszymy się, że opowiadając nasze przygody na blogu, wpisujemy się w te działania.

Parę słów o nawigacji

Kilka dni temu media obiegła zaskakująca wiadomość. Otóż Admiralicja Brytyjska zamierza w najbliższych latach zrezygnować z wydawania papierowych map morskich. Po 222 latach!
Co to oznacza dla żeglarzy? Niby niewiele, bo są inne wydawnictwa wyspecjalizowane w mapach dla małych jednostek. Tym niemniej, z pewnością, jest to symboliczne zakończenie pewnej epoki.
Nawigacja morska zawsze była otoczona nimbem tajemniczości, zarezerwowanym dla wybranych – adeptów szkół morskich lub absolwentów kursów żeglarskich zakończonych piekielnie trudnymi egzaminami.
Tak przynajmniej wydawało się tym, którzy tej „tajemnej” sztuki nie mieli okazji zgłębić, np. pasażerom motorowca „Piłsudski”, którym kapitan Eustazy Borkowski fundował na wpół komiczny pokaz odczytywania wysokości słońca w czasie kulminacji, opisany przez Borchardta w „Szamanie Morskim”:

Był to jednak naprawdę widok wspaniały. Siedmiu wyciągniętych jak struna oficerów z tajemniczymi przyrządami w rękach, skierowanymi na horyzont pod słońcem. Nad siedmioma wtajemniczonymi ludźmi komendę objął stary, doświadczony Wilk Morski. Właśnie w tej chwili na jego komendę dokonują czegoś, co pozwoli im wiedzieć, gdzie się statek znajduje na oceanie i w jaki sposób ma znaleźć drogę do Ameryki.

Sto lat później nawigacja morska straciła nieco swojego uroku, sekstant można prędzej znaleźć jako ozdobę na półce w salonie, niż na jachcie…

Tablet mocujemy pod owiewką, przy pomocy aluminiowego uchwytu

A jak w praktyce nawigujemy na Tinosie?
Głównym (czyt. tym, z którego najcześciej korzystamy) urządzeniem nawigacyjnym jest wodoodporny tablet z aplikacją Navionics. Choć próbowaliśmy korzystać także z konkurencyjnych programów (np. NV Charts), to Navionics jest zdecydowanie najwygodniejszy. Naprawdę dokładne i aktualne mapy, których źródłem są dane z biur hydrograficznych poszczególnych krajów, a także szybkość działania i niezawodność sprawiają, że program ten stał się numerem jeden wśród żeglarzy na całym świecie (niestety polityka cenowa w ostatnich latach sprawia, że korzystanie z Navionicsa jest coraz droższe).
Planując trasę zerkamy też na mapy papierowe, których zestaw wraz praktycznym indeksem mamy zawsze na jachcie.

Navionics umożliwia wprowadzenie trasy poprzez ręczne ustawianie punktów (tzw. waypoint’ów) lub automatyczny routing z punktu A do B. Ta ostatnia opcja, choć bardzo wygodna, czasem prowadzi do utworzenia trasy zbyt blisko niebezpiecznych miejsc. Automatyczną trasę trzeba zatem dokładnie przeanalizować i ewentualnie skorygować. Aplikacja w tym pomaga oznaczając trasę po „niepewnych” wodach, np. z małymi głębokościami, linią przerywaną, a także pokazując trójkąty ostrzegawcze w miejscach wymagających szczególnej uwagi.

Podczas dłuższych przelotów nanosimy pozycję na mapie papierowej

Po tym etapie można w zasadzie rozpocząć rejs.
My jednak często eksportujemy utworzoną rutę w postaci pliku .gpx, a następnie importujemy ją do innych urządzeń dostępnych na pokładzie, czyli do chartplottera i ręcznego Garmina. Co daje taki zabieg? W razie awarii (np. przypadkowego rozładowania) tabletu, uruchamiamy zapasowe urządzenie i kontynuujemy nawigowanie po wcześniejszej ustalonej trasie. To szczególnie ważne, kiedy płyniemy pomiędzy wyspami, czy wręcz skałami i nie ma czasu na ponowne wprowadzanie ruty.
Trasę .gpx warto zaimportować także do programu pogodowego (w naszym przypadku Windy) i przeprowadzić prosty routing pogodowy.

Windy i zaimportowana trasa

Podczas dłuższych przelotów nanosimy pozycję na mapie papierowej. Jest to też dobra okazja do ćwiczenia nawigacji terrestrycznej. Korzystając z ręcznego namiernika (naprawdę poręczny i dokładny Iris 50 Plastimo) bierzemy namiary na obiekty widoczne na lądzie, a otrzymaną pozycję obserwowaną porównujemy z tą, którą odczytujemy z GPS’a.
Pozycja na mapie papierowej to także istotny element pozwalający w dowolnej chwili przejść całkowicie na nawigację klasyczną. Staramy się być przygotowani na taką ewentualność, zwłaszcza, że po rozpoczęciu działań wojennych na Ukrainie, Rosja zintensyfikowała czasowe próby zakłócania sygnału GPS na obszarze wschodniego Bałtyku.

Płynąc w rejonie dużego ruchu statków, szczególnie przecinając TSS (system rozgraniczenia ruchu) korzystamy z AIS (automatycznej identyfikacji statków). Posiadamy odbiornik, który poprzez splitter podpięty jest do tej samej anteny, do której radio VHF.

AIS bardzo ułatwia nawigowanie w rejonie dużego ruchu statków

Choć Navionics posiada obsługę AIS przez wi-fi, często dodatkowo włączamy także chartplotter, do którego AIS podpięty jest przewodowo. Obserwujemy uważnie wskazania CPA (minimalna odległość mijania) i TCPA (czas minimalnej odległości mijania) i w razie potrzeby odpowiednio wcześnie korygujemy kurs, aby uniknąć zbyt bliskiego spotkania ze statkami.
Osobnym tematem nieodłącznie związanym z nawigacją jest planowanie miejsc postoju.
Informacje o portach czerpiemy z różnych locji i przewodników, ale głównie z aplikacji Harbour Guide norweskiego wydawnictwa Skagerrak Forlag, znanego z żeglarskich przewodników z charakterystyczną bordową okładką. Aplikacja zawiera plany oraz zdjęcia lotnicze nie tylko „zwykłych” portów, ale także tych naturalnych, gdzie cumujemy do skał lub stajemy na kotwicy.

Ten sam port naturalny przedstawiony w przewodniku, na mapie elektronicznej, papierowej i… na żywo

Niezależnie, czy naszą destynacją jest port z infrastrukturą, czy bezludna wyspa, wybieramy miejsce dogodne biorąc pod uwagę wiatr i zafalowanie obecne i prognozowane na czas postoju. Zła decyzja może skutkować bardzo niekomfortowym, bądź wręcz niebezpiecznym pobytem w porcie.

Wener i Wetter

W drodze z zachodniego wybrzeża Szwecji na jego wschodnią stronę, oprócz kanałów, musieliśmy przebyć również jeziora. Dwa z nich zasługują na szczególną uwagą. Zwłaszcza, że nie ujdą jej kiedy tylko spojrzymy na mapę Półwyspu Skandynawskiego. Od razu zauważymy dwa spore niebieskie obszary oznaczające zbiorniki wodne. Większy z nich – Wener (szw. Vänern) jest, po rosyjskich Ładodze i Onedze, trzecim co do wielkości jeziorem Europy. Drugi, Wetter (szw. Vättern), zajmuje natomiast w owym zestawieniu szóste miejsce. Nadal jest to jednak powierzchnia prawie czterokrotnie większa niż suma powierzchni wszystkich Wielkich Jezior Mazurskich. Kraina ta z pewnością warta jest poznania, tym bardziej, że nie stanowi dla Polaków tak popularnego celu podróży jak inne regiony Szwecji.

Na rozległe wody jeziora Wetter wpłynęliśmy niedługo po przebyciu ostatniej śluzy Trollhätte Kanal. Osiągnęliśmy tym samym wysokość 44 m n.p.m., jednak nie był to koniec naszej „wspinaczki”. Tymczasem cieszyliśmy się, że nieco odpoczniemy od wyzwań związanych ze śluzami oraz mostami. Wkrótce też zakotwiczyliśmy przy wyglądającym na opuszczone nabrzeżu przystani Grönvik. Gdy już znaleźliśmy dogodne miejsce, gdzie naszemu jachtowi nie zagrażało osuwające się betonowe nabrzeże, mogliśmy skorzystać z dogodności kampingu, który leżał rzut beretem od porciku. Zaspokoił on nie tylko tak powszednie potrzeby jak konieczność zrobienia prania czy wzięcia ciepłego prysznica. Szczęśliwy był zwłaszcza Łukasz, pod którego wodzą, mimo iż wieczór zapowiadał się na deszczowy, mogliśmy rozegrać rodzinny turniej piłki nożnej.

Przystań Grönvik sprawiała wrażenie opuszczonej. Uwaga na osuwające się betonowe nabrzeże!

To był jednak dopiero przedsmak tego co świat jeziora Wener oferuje. Zagłębialiśmy się w niego stopniowo. Urzekła nas już kolejna przystań -niewielka i przytulna Dalbergså, położona w niezwykle urokliwym zakątku pod lasem, który, jak się okazało, skrywa fascynujące tajemnice. Nie wiedzielibyśmy o nich, gdyby nie zrządzenie losu, które sprawiło, że wkrótce po Tinosie do kei przycumował jacht naszych duńskich znajomych z Kanału Trollhätte.  Jego kapitan, Torsten, poprowadził nas krętą leśną dróżką, by pokazać datowane na epokę brązu petroglify wyryte na opadających ku brzegowi jeziora skałach. Podobne naskalne obrazy można odnaleźć w wielu miejscach Skandynawii, a najstarsze z nich pochodzą prawdopodobnie jeszcze z epoki kamienia. Zazwyczaj przedstawiają wizerunki łodzi oraz zwierząt, a przyczyn powstawania można się jedynie domyślać. Podejrzewa się, że znaczenie miał tu kontekst rytualny.

Niezwykła atmosfera tego miejsca zapadnie nam w pamięć na długo
Petroglify

Odkrywanie tak niezwykłych śladów przeszłości było tym przyjemniejsze, że las oraz szeroko rozlewające się wody jeziora stanowiły przepiękną scenerię.

Kolejnego dnia udaliśmy się, pchani wiatrem w żaglach, które mogliśmy znowu rozwijać (w kanale było to niemożliwe) na przeciwległy brzeg. Pożegnaliśmy się tym samym na dłuższy czas ze światem wielkich szlaków wodnych, przenosząc się w rzeczywistość skalistych archipelagów jeziora.

Żegluga po wielkich jeziorach przypomina tą po morzu, fale są jednak na ogół mniejsze.

Tam na wyspie Kållandsö, w przystani Hörviken zatrzymał nas na parę dni wiatr nie pozwalający bezpiecznie wyjść pomiędzy niebezpiecznymi w taką pogodę skałami. Miejscowość, w której gościliśmy to typowo letniskowa osada domków, a portowy bar, prowadzony przez ciekawą szwedzko-filipińską parę, przez większość czasu pozostawał zamknięty na trzy spusty. Sezon jeszcze się nie rozpoczął, więc w okolicy nie było zbyt tłoczno, a jedyne sklepy położone w rozsądnej do pokonania pieszo lub rowerem odległości, okazały się sklepami samoobsługowymi i to pod każdym względem – wejść można było jedynie posiadając specjalną aplikację Swish, której nie sposób aktywować bez konta w szwedzkim banku, po to by samemu wybrać towary i je skasować. Techniczne niedogodności bytowe rekompensowała jednak przyroda i ścieżki, którymi można było spacerować bez końca, zwłaszcza, że kończąca się wiosna i mające wkrótce rozpocząć się lato pokazywały świat z najlepszej strony. Łąki pełne były kwiatów, zieleń soczysta, a słońce przyjemnie grzało wlewając w serca typową dla tej pory roku otuchę.

Po Kållandsö prowadzą malownicze, dobrze oznakowane szlaki.

Opuściwszy przystań, udaliśmy się w jeszcze mniej cywilizowane miejsce, by w naturalnym porcie przy brzegu malutkiej bezludnej wysepki, spędzić leniwe popołudnie. Wieczorem natomiast przeprawiliśmy się do miejscowości Läckö, słynącej z malowniczo położonego zamku, który powstał w miejsce dawnego fortu obronnego biskupów Skary. Tym samym po raz kolejny sąsiadowaliśmy z niezwykłą historyczna budowlą, którą zresztą mieliśmy okazję zwiedzić.

Naturalne porty można znaleźć dzięki locjom – przewodnikom żeglarskim
Niemal pod samymi murami przepięknie położonego zamku Läckö znajduje się przystań .

Ponieważ jednak wyczerpywały nam się zapasy prowiantu, nadszedł czas, by je uzupełnić. Do położonego na południowo-wschodnim krańcu jeziora Mariestad dotarliśmy jednak nie bez przykrych niespodzianek. Kiedy powoli już myśleliśmy o cumowaniu, na elektronicznym wyświetlaczu panelu silnika pojawiła się wskazanie niepokojąco wysokiej temperatury płynu chłodniczego. Musieliśmy odstawić silnik i tor podejściowy oraz główki portu przechodzić na żaglach. Szczęśliwie spotkaliśmy tam RIBa Sjöfartsverket’u (szwedzkich służb ratunkowych), który asystował nas do nabrzeża.

Starówka Mariestad.

Mariestad okazał się dość przyjemnym, pięknie położonym miastem z ładnym portem i małą, ale ciekawą starówką. Jednak nam będzie się kojarzył przede wszystkim z rozkręcaniem silnika. Cały dzień upłynął na demontażu układu chłodzenia, czyszczeniu wymiennika i sprawdzaniu krok po kroku możliwych przyczyn awarii. Znalezione resztki impelera sprzed lat dały nadzieję, że udało się ją odnaleźć, a my mogliśmy zgodnie z planem udać się w stronę Sjötorp gdzie, rozpoczyna się kultowa szwedzka trasa śródloądowa – Kanał Göta.

Jezioro Vetter pokonywaliśmy już w trakcie rejsu przez kanał – przeprawa przez nie stanowi jego odcinek. W miejscu, w którym żeglujący Błękitną Wstęgą Szwecji docierają do jeziora, wznosi się potężna twierdza Karlsborgs Fästning. My jednak tym razem spieszyliśmy się bardziej do odpoczynku na łonie przyrody, niż poznawaniu zabytków i w samym Karslborgu stanęliśmy jedynie po to, by uzupełnić prowiant. Na nocleg udaliśmy się na skalisty archipelag jeziora, pełni obaw, iż będzie nam trudno znaleźć dogodne miejsce przy brzegu. Rozpoczynał się bowiem weekend, w którym Szwedzi obchodzili Midsommar – święto wywodzące się z pogańskich obchodów letniego przesilenia, gdy czczona była płodność i siły natury. Dziś jest ono świetną okazją do spotkań z przyjaciółmi, zabaw i ucztowania na świeżym powietrzu. Mimo sporego ruchu udało nam się przycumować w zacisznej zatoczce Djäknasundsviken. Czas spędzony w tym naturalnym porcie z pewnością zapadnie w pamięć. Wody jeziora słynące z krystalicznej czystości i niezwykłego koloru, oraz skaliste wysepki porośnięte lasami tworzyły niewiarygodnie piękną scenerię. Mogliśmy się nią cieszyć nie tylko z perspektywy naszego jachtu, ale także pneumatycznego kajaka, dzięki któremu można było dotrzeć na niedaleką plażę.

Woda jeziora Weter słynie z niesamowitego koloru i krystalicznej czystości
Dzięki pomocy miejscowych, którzy wskazali nam miejsce, zacumowalismy w płytkiej zatoczce bardzo głębokiego jeziora.

Po tak spędzonym czasie obraliśmy kurs na Vadstenę gdzie również, mimo wzmożonego ruchu, przycumowaliśmy w miejscu niezwykłym – ze zgoła innego powodu. To położone na wschodnim brzegu jeziora Wetter miasto, ma ciekawą historię związaną ze Św. Brygidą i założonym przez nią zakonem oraz wspaniałe zabytki. Jednym z nich jest królewski zamek wybudowany jako forteca przez Gustawa I Wazę, którą zamieniono na następnie na renesansowy pałac – jedną z rezydencji rodziny królewskiej. W fosie otaczającej budowlę znajduje się obecnie port jachtowy, w którym znaleźliśmy miejsce cumując pod samymi murami zamku! Spędziliśmy tam cały upalny weekend, by skierować się stronę Motali, gdzie miała na nas czekać ważna przesyłka…

Kościół w Vadstenie warto odwiedzić ze względu na urodę i bezcenne zabytki
oraz niezwykle ciekawą postać Św. Brygidy

P.S. Czas, w którym żeglowaliśmy po jeziorach był czasem najdłuższych dni w roku. Doświadczyliśmy więc nocy, w trakcie których nie robiło się ciemno, mimo, iż na tej szerokości geograficznej słońce chowa się za horyzont. Choć doświadczenie było ciekawe, a taka „jasna noc” ma niezwykłą atmosferę, taki stan rzeczy nie służy zasypianiu. 🙂 Brakowało nam również letniego, rozgwieżdżonego nieba.

Zamek w Vadstenie, którego fosa stanowi część przystani, a przed nim słup tradycyjnie stawiany z okazji Midsommar. W tym czasie w parku i marinie panowała radosna świąteczna atmosfera.

Droga na jeziora

Rzeka Göta wraz z kanałem Trollhätte to droga, którą chcieliśmy dotrzeć do wielkich szwedzkich jezior: Wener i Wetter. Początkowo myślałam o niej jako o koniecznym etapie, który trzeba przebyć, by zanurzyć się w Szwecji – jej przyrodzie i atmosferze. Choć bowiem podróżowaliśmy po szwedzkich wodach od kilku dni, nie mieliśmy okazji na dobre cieszyć się miejscem, w które dotarliśmy. Ponaglani warunkami pogodowymi, jak najszybciej pędziliśmy w stronę Göteborga.  Sądziłam więc, że podobnie będzie w przypadku pierwszego etapu naszej śródlądowej żeglarskiej przygody. Jednak szybko okazało się, że nie trzeba i nie warto odkładać radości z poznawania nowych miejsc na później.

Krajobraz stawał się coraz bardziej „szwedzki”

Gdy opuszczaliśmy Göteborg towarzyszył nam krajobraz usiany rozmaitymi zakładami, hangarami, magazynami, nabrzeżami, przy których niszczały kutry i całą tą niezbyt harmonijną infrastrukturą związaną z wielkimi miastami. Szybko jednak owa nieco przygnębiająca sceneria ustępowała miejsca dużo bardziej kojącym widokom. Nad rzeką coraz więcej było uroczych szwedzkich domków w kolorze czerwieni z Falun, a i przyroda zaczynała zyskiwać przewagę nad cywilizacją. Pierwszą noc spędziliśmy przy pomoście pod skalistym zboczem, na którym wznosiły się ruiny twierdzy Bohus. Warownię w tym miejscu wzniesiono początkiem XIV w. na polecenie króla Haakona V Magnussona. Miała ona chronić południowe krańce  Norwegii, do której wówczas należały te ziemie. Dodatkową atrakcją było leżące nieopodal miasteczko Kungälv z przyjemną starówką, a także wieczorny spektakl, jaki zgotowało zachodzące słońce zabarwiając cały świat na pastelowe kolory. Jego światło było naprawdę niezwykłe!

Twierdza Bohus
oraz Tinos zacumowany pod skalistym wzniesieniem na którym jest zbudowana.
Świat zanurzony w pastelowym blasku wyglądał zjawiskowo!

Kolejny dzień to dalsza droga wśród coraz ładniejszych krajobrazów, ale też konieczność zmierzenia się z pierwszą śluzą – jedną z sześciu na tym odcinku budowli, dzięki którym mogliśmy się wspinać z poziomu morza na coraz wyższe tereny. Towarzyszyło temu sporo emocji, ale na szczęście współpraca całej załogi, przy dzielnej postawie najmłodszych, pozwoliła bezpiecznie wznieść się o parę metrów i ruszyć dalej. Przy okazji przekonaliśmy się na własnej skórze, że nasza trasa to nie tylko szlak turystyczny, ale ważna dla szwedzkiej gospodarki droga. Kiedy przez radio obsługa śluzy poinformowała, że musimy na naszą kolej zaczekać, gdyż pierwszeństwo będzie miał płynący z południa statek, nie spodziewaliśmy się, że zza zakrętu rzeki wyłoni się prawdziwy cargo ship całkiem sporych rozmiarów. Choć nieraz obserwowaliśmy podobne, a nawet większe jednostki, podczas morskiej żeglugi, takie spotkanie na wodach śródlądowych robi olbrzymie wrażenie!

Na wodach Trollhätte Canal statki handlowe mają pierwszeństwo przed jachtami turystycznymi

Wrażenia przyniósł też kolejny, wcześnie rozpoczęty dzień. Zapowiadał się naprawdę fantastycznie. Czerwcowe słońce przyjemnie grzało twarz, po obu stronach rzeki ciągnęły się zielone łąki i zagajniki, a śpiew ptaków i pasące się zwierzęta dopełniały całości. Niestety sielankę przerwał złowrogi wstrząs informujący, że oto właśnie znaleźliśmy się na mieliźnie. Jak się okazało – utknęliśmy w niej całkiem solidnie. Nie pomogły próby uwolnienia się, ani za pomocą silnika, ani przy użyciu kotwicy. Uratował nas duński jacht motorowy, który odholował Tinosa na bezpieczną wodę. A mielizna… no cóż, nie wyrosła niespodziewanie na naszej drodze. Przypomniała natomiast, że krótka chwila nieuwagi, o którą łatwo kiedy wszystko zdaje się iść gładko, może skutkować problemami. Od czasu do czasu przydaje się taki zimny prysznic bez poważnych konsekwencji – uczy pokory wobec żywiołu i przypomina, że czujność za sterem konieczna jest cały czas.

Tego dnia celem naszej podróży było miasto Trollhättan . Zarówno samo miasto, przemysłowe przecież, jak i droga wiodąca do niego były dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Podczas gdy spodziewałam się niezbyt ciekawego miejsca, już wrota pierwszej z czterech śluz sprawiały wrażenie baśniowej bramy do innego świata, położonej wśród skał i tajemniczych lasów. Przystań za śluzami była niewielka i przytulna. Wraz z otoczeniem tworzyła niezwykłą przestrzeń, po której można było spacerować bez końca. Ścieżki pozwalające obejrzeć zabytki techniki, jakimi były pierwsze śluzy pozwalające statkom na żeglugę w górę i dół rzeki, prowadziły po niezwykle zadbanej, urządzonej na podobieństwo parku okolicy, by zaraz potem zanurzać się w prawdziwym rezerwacie dzikiej przyrody.

Wrota pierwszej śluzy pod Trollhättanem niczym brama do skalnego zamczyska

Pomysł ich budowy powstał już w średniowieczu, a wiązał się wynoszącą 32 metry różnicą poziomu wody w okolicach miasta. Kilkaset lat później projekt zrealizowano. Budowę pierwszego kanału ukończono w 1800 r., a my możemy podziwiać 3 generacje śluz – od najstarszych do obecnie wykorzystywanych pochodzących z początku XX w.

Wrota jednej z zabytkowych śluz
Kwitnące krzewy, altanki, kawiarnie oraz ścieżka wśród skał to tylko element niezwykłej scenerii

Trzeba przyznać, że szczególnie urzekające jest ich położenie – wśród skał i pachnących żywicą lasów pełnych paproci i drzew okrytych brodatymi porostami. Wyobraźnia sprawiała, że niemal można było dostrzeć skaczące po kamieniach szaruchy i mgłowce oraz krążące nad głowami wietrzydła, żywcem wyjęte z książek Astrid Lindgren. Oczywiście nie brakowało również nieco bardziej powszednich istot jak gęsi, kaczki i łabędzie, którym towarzyszyły wyklute na wiosnę pisklęta, hałaśliwe mewy czy grzejące się w promieniach słońca węże.

Ciekawym kontrastem do tutejszego krajobrazu, a zarazem elementem tej na w pół baśniowej rzeczywistości, były przepływające kilka razy na dobę potężne, niemal 100 metrowe statki handlowe. Pokonując śluzy i mijając zaledwie o kilka metrów zacumowanego w przystani Tinosa robiły duże wrażenie. Jeszcze większe, kiedy przechodziły w nocy, obwieszczając swoją obecność niskim i przejmującym, choć niezbyt głośnym, buczeniem silnika.

 Cargo ship PINTA przechodzący przez śluzę w Trollhättan
… by zaraz potem minąć TINOSA o kilka metrów

Ciekawym akcentem w trakcie naszego pobytu w Trollhättan było spotkanie właścicieli zabytkowych samochodów, które odbyło się przy marinie. Zastąpiło nam wizytę w muzeum Saaba, który ma w mieście swoją siedzibę.

Jeden z zabytkowych wozów, które uczestniczyły w zlocie

Po dniu odpoczynku w tym przyjemnym miejscu, ruszyliśmy w dalszą drogę, by dzięki ostatniej śluzie znaleźć się na poziomie 44 m n.p.m. i ruszyć w kierunku największego jeziora Szwecji – Vänern, po polsku nazywanego Wener. Potem natomiast mieliśmy rozpocząć dalszą drogę, po „błękitną wstęgę Szwecji”.

P.S. Nie pytajcie kto tak brawurowo orał muł rzeczny poza torem wodnym;-) Zdradzę tylko, że nie był to kapitan, któremu zresztą należy się podziw, za wyjątkowy spokój i opanowanie w trakcie całej akcji!!!

Rejs oczami dzieci

Czteromiesięczna podróż to nie są zwykłe wakacje. Co pomyśleliście, kiedy po raz pierwszy usłyszeliście o tym pomyśle?

Łucja:
Prawdę mówiąc nie byłam przekonana do niego. Stresowałam się jak moją nieobecność odbiorą koleżanki, a także nauczyciele w szkole. Nie wiedziałam jak to będzie, kiedy ominie mnie sporo codziennego życia szkolnego. Chociaż plan mi się podobał, to te obawy i stres brały górę. Naprawdę zaczęłam myśleć na spokojnie o wyjeździe po tym, jak powiedziałam koleżankom w klasie o naszych planach, a rodzice porozmawiali z wychowawczynią i panią dyrektor.

Łukasz:
Na pewno się zdziwiłem i ucieszyłem. Wiedziałem, że będę miał wolne od szkoły dużo wcześniej niż zwykle 🙂

Przepłynęliśmy już ponad 500 mil morskich, czyli niemal 1000 kilometrów. Odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc. Wymień po dwa, według Ciebie, najbardziej interesujące przyrodniczo i te będące dziełem człowieka.

Łucja:
To trudne pytanie. Z przyrodniczych na pierwszym miejscu, jak dotąd, wymieniłabym zatokę Djäknasundsviken na jeziorze Wetter, gdzie mieliśmy okazję spędzić dwa cudowne dni w naturalnym porcie cumując do skał. Pływaliśmy kajakiem kilkaset metrów na małą plażę w innej zatoczce, która wyglądem przypominała krajobraz rajskich wysp.
Drugie miejsce najbardziej atrakcyjne przyrodniczo to wyspa Håholmen na jeziorze Wener. Tam, na kompletnym odludziu, rozwiesiliśmy moją szarfę do gimnastyki powietrznej i miałam, po raz pierwszy, okazję na niej potrenować. Jest jeszcze jedno miejsce, równie piękne, to Dalbergså gdzie oprócz urokliwego portu, mieliśmy okazję oglądać prehistoryczne rysunki naskalne.
Z miejsc nieprzyrodniczych na pierwszym miejscu stawiam oceanarium w Kopenhadze, a na drugim kanał Göta, szczególnie te mniej intensywne odcinki, bez śluz, no i jeszcze zamki były ładne… ale miały być tylko dwa miejsca…

Łukasz:
Miejsca, według mnie, najciekawsze przyrodniczo to zatoka Djäknasundsviken i wyspa Håholmen, gdzie leżałem na hamaku i czytałem książkę pod szumiącymi sosnami z widokiem na jezioro.
Z miejsc będących dziełem człowieka wymieniłbym Park Tivoli w Kopenhadze oraz Sjötorp i Grönvik – tam były najlepsze boiska!

Wiemy, że przebywanie na tak małej przestrzeni jaką oferuję nasz jacht jest nie lada wyzwaniem.  Czy masz jakiś sposób, aby wygospodarować swój kącik, żeby mieć trochę prywatności?

Łucja:
Kiedy posprzątam swoją koję, na przykład poskładam ubrania, które są porozrzucane, ułożę odpowiednio śpiwór i poduszkę, udaje mi się stworzyć wygodny kącik, gdzie mogę w spokoju i komforcie poczytać lub odpocząć. Kiedy płyniemy lubię też chodzić na pokład dziobowy jachtu, żeby pobyć sama. Niestety, kiedy żeglujemy pod wiatr, na dziobie trochę wieje.

Łukasz:
Chyba najlepszy sposób, aby odciąć się od otoczenia, to założenie słuchawek i włączenie muzyki albo audiobooka. Ostatnio przesłuchałem książkę pt. „Zwiadowcy”.

Łucja na szarfie do gimnastyki powietrznej

Żeglowanie wiąże się nie tylko z błogim leniuchowaniem, ale także z odpowiedzialnymi zadaniami.
Czy pamiętacie jakiś moment kiedy czuliście, że Wasza pomoc na jachcie jest wyjątkowo potrzebna?

Łucja:
Tak, moja pomoc była potrzebna podczas śluzowania, szczególnie w kanale Trollhätte. Tam trzeba było przekładać cumy na kolejne szczeble drabinki lub następny poler. Pomagałam wówczas Mamie i przytrzymywałam bosakiem łódkę, żeby nie odpływała.

Łukasz:
Chyba najbardziej moja pomoc przydaje się podczas cumowania i operacji w śluzach. Wtedy często wychodzę na brzeg z cumą, którą trzeba zahaczyć o specjalne kółko, albo założyć „na biegowo”.

Które chwile podczas tej podróży były dla Ciebie najtrudniejsze?

Łucja:
Chyba te, w których kłóciłam się z bratem 🙂 Ale też fale na morzu. Było mi wówczas niedobrze i bolała mnie głowa.

Łukasz:
Kiedy płynęliśmy po morzu i były duże fale. No i podczas konfliktów z siostrą…

Które dostarczyły najwięcej radości?

Łucja:
To czas, który spędzaliśmy w dzikich zatoczkach, pływaliśmy kajakiem i kąpaliśmy się. Ale też wspólne wieczory spędzone podczas grania w „Bananagrams party” – grę polegającą na układaniu krzyżówek z liter. Wspominam również miło chwile, kiedy podziwialiśmy panoramę jeziora Wener siedząc na ławeczce, jak również wieczór w Helisnborgu i piękny widok na Sund.

Łukasz:
Kiedy byliśmy w Muzeum Volvo, Parku Tivoli, graliśmy w piłkę i miło spędzaliśmy czas w dzikich zatoczkach.

Czasami pomoc najmłodszego załoganta bywa niezbędna

Teraz pytanie z przymrużeniem oka. Jakie trzy przedmioty – urządzenia są, według Ciebie niezbędne podczas naszej wyprawy?

Łucja:
Mój kocyk, Kindle – czytnik e-booków. No i niezbędny jest też „kibelek”, czyli jachtowy kingston!

Łukasz:
„Bob” – nasz duży, kulisty odbijacz, który przydaje się podczas cumowania lub w śluzach. Niezbędne wydają się też: tablet z programem nawigacyjnym oraz silnik, bo bez niego nie moglibyśmy przemierzyć kanałów.

Spróbuj swojej koleżance / koledze zareklamować rejs taki jak nasz.

Łucja:
Warto wyruszyć w podróż taką jak ta, aby poznać uroki przyrody, zaznać spokoju, a także czasu kiedy nie trzeba wiele robić i można sobie „chillować”. Możesz zwiedzać ciekawe miasta, nauczyć się nowych rzeczy, spotkać fajnych ludzi z innych krajów. My np. spotkaliśmy bardzo sympatycznych Duńczyków, którzy zaprosili nas do zwiedzenia ich jachtu.
Na rejsie można się też uwolnić artystycznie. Ja zaczęłam pisać książkę, a siedząc w domu pewnie nie miałabym takiego natchnienia.
Jest to też odskocznia od codziennego zabiegania. Z pewnością także po powrocie docenię komfort życia lądowego 🙂

Łukasz:
Nie sądzę, żebym musiał komuś specjalnie reklamować taką przygodę! Gdybym jednak musiał to zrobić, opowiedziałbym o wszystkich wspaniałych miejscach, które po drodze można zobaczyć. Równie ważnym argumentem byłoby to, że można nieco wcześniej urwać się ze szkoły 🙂

Pożegnanie z morzem

Kiedy znaleźliśmy się wśród szkierów Göteborga, z jednej strony odetchnęliśmy z ulgą, z drugiej jednak musieliśmy szczególnie wytężyć naszą uwagę. Zaczął się ruch typowy dla wód okalających wielkie miasta. Do tego liczne skaliste wyspy, wysepki oraz podwodne skały sprawiały, że bezpiecznie poruszać się można było jedynie wąskim torem wodnym. Poza nim ryzyko uszkodzenia jachtu było zbyt duże. Puste, malownicze skały, zamieszkane głównie przez dzikie ptactwo, stopniowo ustępowały miejsca przedmieściom, portowym nabrzeżom oraz infrastrukturze przemysłowej i handlowej. Wreszcie, płynąc już wodami rzeki Göta, znaleźliśmy się w drugim co do wielkości mieście Szwecji. Tuż przed samym celem podróży, na który wybraliśmy marinę Lilla Bommen, napotkaliśmy jednak trudność, przed którą nie ostrzegały żadne locje, ani mapy.

Oto bowiem minął nas nieduży statek z głośną muzyką i tańczącą na pokładzie rozkrzyczaną młodzieżą. Wszyscy mieli charakterystyczne czapeczki, przypominające nieco te kojarzone z kapitańskim nakryciem głowy. Kiedy jednostka tuż przed nami podchodziła do nabrzeża, zobaczyliśmy czekający na nią kolorowy tłum. Z daleka widoczne były transparenty, słychać było okrzyki. Próbując dociec charakteru tego zgromadzenia osiągnęliśmy główki portu, gdzie trzeba było zająć się manewrem cumowania. Wtedy też, do brzegu dobijał wspomniany wyżej statek, a na nabrzeżu zapanował istny karnawał. Wystrzeliwały fajerwerki (mimo dziennej pory), korki od szampanów, grała muzyka, a oba tłumy – przybywających i oczekujących – krzyczały w najlepsze. Wkrótce cała okolica obsypana była kolorowym konfetti rozmaitych kształtów. Z naszej perspektywy rozpętało się istne pandemonium, które uczyniło portowe manewry dość nerwowymi. Trudno było usłyszeć swoje myśli, a co dopiero wzajemnie przekazywane komunikaty. W końcu jednak udało się przybić do brzegu i zacumować alongside pomiędzy innymi jednostkami. Na trzy noce staliśmy się mieszkańcami centrum wielkiego miasta.

Göteborg i jego kanały

Z naszą mariną sąsiadował imponujących rozmiarów bark Viking – ponoć największy żaglowiec jaki kiedykolwiek zbudowano w Skandynawii (dziś pełniący rolę hotelu), gmach opery oraz wyróżniający się wysokością oraz brakiem urody wieżowiec (podobno, swego czasu, został uznany za najbrzydszy budynek Szwecji). Inną ciekawostką dzielnicy był P-Arken – wielopoziomowy statek -parking.

Lilla Bommen: z tyłu bark Viking, P-Aarken oraz wieżowiec zwany „Szminką”

Pobyt w Göteborgu był czasem odpoczynku od morskiej huśtawki i przygotowywania jachtu do śródlądowej żeglugi. Zająć się trzeba było zwłaszcza silnikiem, który miał przejąć rolę podstawowego napędu. Samo miasto oferuje wiele atrakcji – jest przecież posiadającym długą historię ważnym ośrodkiem przemysłowym, handlowym, administracyjnym. Mieści się tu dużo instytucji kultury i muzeów.

Karol IX na koniu

My postanowiliśmy udać się do znajdującego się na obrzeżach muzeum Volvo założonego przy siedzibie koncernu tej kultowej w Szwecji marki. Wizyta w tym obiekcie to nie lada gratka dla wszystkich miłośników motoryzacji, może również przypaść do gustu tym, którzy lubią retro-klimaty. Zachwycają zwłaszcza stare modele samochodów.

Innym miejscem, które okazało się warte odwiedzenia był Trädgårdsföreningen – park – ogród z XIX-wieczną palmiarnią. Miejsce chętnie wybierane przez mieszkańców miasta na popołudniowe i świąteczne spacery. Poza tym miasto charakteryzuje się dość monumentalną architekturą, licznymi pomnikami oraz obiektami czyniącymi przestrzeń publiczna ciekawszą ( kolorowe mozaiki w przejściach podziemnych), a najbardziej niesamowitym elementem miejskiego krajobrazu są skały wkomponowane w tutejszą zabudowę. Nie odnalazłam w nim jednak „duszy”, tego nieuchwytnego uroku, którym zazwyczaj zachwycają miasta o długiej i bogatej historii. Być może to po prostu kwestia gustu.

Trädgårdsföreningen kolorowy ogród w centrum wielkiego miasta

Zobaczyliśmy zaledwie mały wycinek Göteborga, jednak wystarczył nam, żeby się nim nasycić. Hałas, tłumy ludzi, porozrzucane śmieci i intensywny ruch, charakterystyczne dla dużych ośrodków to przecież coś, przed czym uciekamy (przynajmniej jeśli chodzi o część załogi, są bowiem wśród nas tacy, którzy czują się jak ryba w wodzie w wielkomiejskiej rzeczywistości;))!

Kiedy uzupełniliśmy zapasy żywności, zrobiliśmy pranie, przygotowaliśmy silnik, z ulgą oddaliśmy cumy, żeby skierować nasz pływający dom w zupełnie inny świat…

P.S. Głośne zgromadzenie, które nas tak rozproszyło przy podchodzeniu do portu miało liczne, także lądowe odpowiedniki – przyozdobione ciężarówki, kabriolety, wszystkie z krzyczącą młodzieżą. Wielu z uczestników zabawy było obdarowywanych kwiatami, maskotkami zawieszanymi na szyi, a towarzyszące im rodziny w odświętnych strojach nosiły transparenty ze zdjęciami dzieci. Po jakimś czasie stało się jasne, że oto zakończenie nauki świętują szwedzcy uczniowie szkół średnich.

P.S.2 Ciekawostką może być wymowa nazwy miasta w języku gospodarzy. Polecamy sprawdzić 😉

Kattegat już kipi pod Anholt Grund

Cieśniny Kattegat i Skagerrak budzą wśród żeglarzy duży respekt. To już w końcu przedsionek Morza Północnego! Ja zapamiętałem ten rejon z rejsu na Zawiszy Czarnym do Oslo jako miejsce, gdzie fala dawała się nieco we znaki.
Kiedy więc przy sporym rozkołysie mijaliśmy przylądek Kullen, za którym zaczyna się Kattegat, zastanawiałem się co przyniosą następne dni żeglugi.

Przylądek Kullen niczym Horn. Za nim już groźny Kattegat

Na początku, nieprzypadkowo, trafiliśmy do uroczego porciku w miejscowości Torekov, który leży naprzeciwko wyspy Hallands Väderö. Jest ona rezerwatem przyrody, jednak niestety nie mieliśmy czasu na eksplorację jej pięknych zakątków. Zapowiadało się kilkudniowe okno pogodowe dające szansę dość szybkiego przeskoku do Göteborga w sprzyjających warunkach – postanowiliśmy je wykorzystać.

Nieprzypadkowo trafiliśmy do uroczego porciku w miejscowości Torekov

Z samego rana wyruszyliśmy w dalszą drogę po gładkim jak stół morzu. Wkrótce złapaliśmy północno – zachodnie podmuchy, a nieco później przyjemne 10 węzłów pozwalające na żeglugę ostrym bajdewindem.
Mimo, że po południu wiatr był już dość silny i coraz bardziej z północy, co wymusiło halsowanie, ten dzień możemy zaliczyć do jednych z najpiękniejszych żeglarsko podczas dotychczasowego rejsu.
Noc spędziliśmy w niewielkim porcie rybackim Glommen, który z rybakami współdzieli klub żeglarski. Lokalną ciekawostką jest głaz narzutowy Glumstenen wspominany już 1000 lat temu przez wikingów, a przez wieki używany jako obiekt nawigacyjny.

Lokalną ciekawostką jest głaz narzutowy Glumstenen

Kolejny dzień przypomniał nam, że Kattegat to nie jezioro. Po całej nocy dość silnego wiatru z NNW, po raz kolejny, dał się we znaki znaczny rozkołys. Blisko 40 milowy odcinek pokonaliśmy w ok. 10 godzin.
Wieczorem wiatr tężał, a przed Tinosowym dziobem wyrosło mrowie miejscowych jachtów, które jakby czekały na świeżą bryzę. Nasza genua (ponad 20m², bez rolera), wystawiona na spinakerbomie ciągnęła jak na regatach, a demontaż całej „instalacji” na fali pomiędzy skalistymi wysepkami kosztował trochę nerwów. W nagrodę załoga zafundowała kapitanowi pizzę w marinie Lerkil  😉

Z pełnym wiatrem

Do Göteborga pozostało już tylko niecałe 20 mil. Jednak ponownie zapowiedź silnego wiatru po południu zmusiła nas do wyruszenia skoro świt. Kattegatowa fala zdawała się szukać każdej wyrwy pomiędzy wyspami, które działają niczym falochron. Kiedy więc w końcu, niemalże serfując, weszliśmy w dobrze osłonięte szkiery i na tor wodny prowadzący do centrum miasta, poczuliśmy sporą ulgę. Koniec kołysania na jakiś czas…

Z deszczu pod rynnę. Skończyły się fale, zaczął się ruch wszelkiego rodzaju jednostek pływających

Skania w pigułce

Cumując przez kilka dni w Helisngør codziennie patrzyliśmy na drugi brzeg cieśniny, gdzie leży szwedzkie miasto Helsingborg. Naszej uwadze nie mogły ujść promy kursujące między brzegami, tym bardziej, że częstotliwość ich rejsów dała się nam we znaki przy podchodzeniu do portu, kiedy musieliśmy przeciąć tak intensywnie uczęszczaną trasę. Postanowiliśmy więc skorzystać z tej przeprawy i spojrzeć na Sund z innej perspektywy. Tym bardziej, że siła wiatru sprawiała, iż wychodzenie Tinosem mogłoby być co najmniej nieprzyjemne.

Podróż na drugą stronę cieśniny była okazją do ciekawych obserwacji, nie tylko jeśli chodzi o widoki 😉

Wyprawa na szwedzką stronę dostarczyła nam paru ciekawych obserwacji. Pierwszą było z pewnością doświadczenie atmosfery tutejszego intensywnego ruchu transgranicznego. Przed każdym promem ustawiały się tłumne kolejki, a pokłady samochodowe wypełniane były po brzegi wszelkimi pojazdami od rowerów po ciężarówki potocznie zwane tirami. Zadziwiał też rozmach, z jakim ta podróż przebiega. Wyobraźnia mogłaby podpowiadać, że ok. dwudziestominutowy rejs to po prostu szybka przeprawa na drugą stronę  w celach turystycznych, tranzytowych czy po prostu w ramach życia codziennego sąsiadujących państw. Od Jerzego Kulińskiego dowiedzieć się można, że istotnym elementem ruchu są wyprawy po zakupy. Tymczasem podróż ta jest czymś więcej niż tylko techniczną zmianą miejsca pobytu. Prom bardziej niż środek transportu przypomina pełne knajpek, restauracji i barów centrum handlowe, względnie wycieczkowiec. Szybko uznaliśmy, że o ile robienie zakupów w korzystniejszych niż we własnym państwie cenach (z Danii do Szwecji wiezione były prawdziwe transporty rozmaitych alkoholi, niesionych w skrzynkach, popychanych na wózkach itp.) ma swoje praktycznie uzasadnienie, to  krótki rejs nie wystarczy na delektowanie się specjałami pokładowej kuchni. Od razu pojawiło się pytanie czy przypadkiem niektórzy pasażerowie nie „zaliczają” kilku rund rejsu. Jak okazało się, nasze obserwacje były słuszne. O zjawisku tym przeczytałam parę dni później  w książce „I cóż, że o Szwecji” Natalii Kołaczek, która towarzyszy mi w podróży. Autorka wyjaśnia, że podróżowanie na linii Helsingør-Helsingborg bez opuszczania pokładu określane jest specjalnym terminem „att tura”. Oczywiście zakupy alkoholu to istotny element tych podróży.

Sam Helsingborg też okazał się ciekawy. Jego historia sięga XI w. Był duńską osadą obronną i miastem. Wprawdzie nie zachowało się zbyt wiele z najstarszej tkanki miejskiej, gdyż lata duńsko-szwedzkich walk o południe Półwyspu Skandynawskiego odcisnęły się  na zabudowie, jednak stare miasto wciąż warte jest zwiedzenia. Z najstarszych zabytków można np.  obejrzeć  wieżę Kärnan – pozostałość po dawnych fortyfikacjach – która jest obecnie symbolem miasta. Z jej szczytu roztacza się niezwykły widok na Helsingborg, cieśninę i jej duński brzeg.

Wzgórze, na którym wznosi się Kärnan oraz sama wieża to doskonały punkt widokowy na miasto i duński brzeg

Szczególnie miło wspominamy wizytę w Fredriksdals friluftsmuseum – parku będącym połączeniem skansenu z ogrodem botanicznym. Miejsce reklamowane jest jako Skania w miniaturze. Ta równinna, urodzajna kraina, nota bene przez długie lata należąca do Danii, rozciąga się na południu Półwyspu Skandynawskiego i czasem określana jest jako „spiżarnia Szwecji”. Jest krajem przede wszystkim pól uprawnych i zielonych zagajników.

W parku nie mogło zabraknąć zwierząt hodowlanych
W ogrodach zgromadzono natomiast i opisano naturalne dla tego regionu rośliny uprawne i dzikie

Zwiedzającym udostępniono wiejską chałupę i różne zabudowania gospodarcze, w których można oglądać wyposażenie lub wystawy prezentujące dawne życie w regionie.

Perełką obiektu jest dworek szlachecki z XVIII w. Został zbudowany jako wiejska rezydencja, ale stał się prawdziwą wiejską posiadłością z farmą, parkiem i ogrodami.

Wiejskie oblicze dawnej Skanii
Osiemnastowieczna rezydencja to punkt centralny całego założenia
Zachwyca szczególnie wnętrze dworu
…a zwiedzający są zachęcani do siadania na fotelach, oglądania książek, i poprzez eksplorację wnętrza poznawanie historii mieszkających tu niegdyś rodzin

W ramach parku urządzono też „zakątek miejski”, gdzie odtworzono uliczkę z pierwszej połowy XX w. Znaleźć przy niej można m.in. kawiarnię, gabinety lekarskie, zakłady rzemieślnicze itp. urządzone i wyposażone wg ówczesnych standardów.

Parkan przy „miejskiej uliczce” obklejony plakatami i ogłoszeniami z epoki
Klimatyczne czy przerażające wnętrze gabinetu stomatologicznego? Zdania był podzielone 😉

W Helsingborgu spędziliśmy jedno popołudnie, by wrócić do naszego portu u bram zamku Kronborg. Wkrótce jednak mieliśmy pozostawić Danię, by na dłużej zawitać w Szwecji.

W odwiedzinach u Hamleta

Na północy Zelandii, w miejscu gdzie jej linia brzegowa wcina się w morze wysuniętym na wschód cyplem, od wybrzeży Półwyspu Skandynawskiego dzieli ją tylko ok. 2 mil morskich. Tego właśnie wąskiego przesmyku strzegł potężny zamek, dziś będący jednym z najbardziej rozpoznawalnych na świecie. Nieopodal twierdzy, prawie pod samymi jej murami, znajdują się port i marina. Czy takiego miejsca mogło zabraknąć na trasie naszej żeglugi?
Do duńskiego Helsingør przygnał nas sprzyjający wiatr i morski prąd, który momentami zwiększał prędkość jachtu o półtora węzła. Ponadto zapowiadana sztormowa pogoda miała obfitować w wiatry wiejące z zachodu, toteż przystań na duńskim brzegu cieśniny była korzystniejsza, niż po przeciwnej stronie Sundu. Dzięki temu na niemal tydzień staliśmy się mieszkańcami „kwatery” z widokiem na zamek rozsławiony przez samego Szekspira jako Elsynor.

Po raz pierwszy zamek ujrzeliśmy od strony morza

Dziś opis zabytku nie może obyć się bez nazwania go „zamkiem Hamleta”. Niektórzy kąśliwie dodają, iż sam Szekspir zapewne nigdy go nie odwiedził. Niemniej jednak, zamek Kronborg, bo o nim mowa, to przede wszystkim perła architektury, wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Budowla powstała za panowania króla Frederika II (ur. 1534, zm. 1588 r.) w miejscu starszej warowni pochodzącej z czasów Eryka Pomorskiego. To symbol duńskiego panowania nad cieśninami łączącymi Bałtyk z Morzem Północnym (za żeglugę Sundem pobierano opłatę), siedziba królów, później więzienie i koszary. Jego widoczna z daleka sylwetka z pewnością musiała niegdyś budzić w podróżujących szacunek, a może i lęk. Dziś budzi przede wszystkim podziw. Zachwyca zwarta, proporcjonalna bryła, która jest wspaniałym przykładem skandynawskiego renesansu, a wizyta na zamku sprawia, że miejsce na długo pozostaje w pamięci. Udostępnione sale są wyposażone w przejrzyste opisy, a na turystów, w tym najmłodszych, co jakiś czas czekają niespodzianki, które pozwalają nieco wyjść poza ramy typowo „muzealnego” klimatu. Można np. zbudować swój zamek z klocków Lego, spróbować pisania gęsim piórem, zagrać w szachy, ułożyć puzzle z historyczną mapą, czy wyszyć swój inicjał na płótnie. W sali balowej, zresztą bardzo imponującej, przygotowano gablotę zawierająca makietę sali z zastawionymi do uczty stołami, po której poruszają się… hologramy historycznych postaci!

Sala balowa zamku Kronborg

Kolejna przygoda czeka zwiedzających w podziemiach, których labirynt można przemierzać z latarką i samodzielnie odkrywać tajemnice przeszłości. To właśnie w tych podziemiach ma znajdować się miejsce gdzie Holgera Danske (Ogier Duński) – legendarny bohater , znany m.in. z Pieśni o Rolandzie, śpi zaklęty w kamień, by zbudzić się, gdy Dania znajdzie się w potrzebie. Brzmi trochę znajomo, prawda?

Kolejna przygoda czeka zwiedzających w podziemiach

Ciekawostką, a dla żeglarzy istotą informacją, jest fakt, że jedna z wież zamku jest również latarnią morską [OC(2) WRG 6s 15-12M].

Na maszcie powiewa Danneborg – duńska flaga o sięgającym XIII w. rodowodzie i owianych legendą poczatkach, pierwowzór innych flag skandynawskich

Sam Helsingør to natomiast urokliwe miasteczko, którego atutem są nie tylko perły architektury (oprócz Kronborga na uwagę zasługuje m.in. klasztor karmelitów z XV w. prawdopodobnie najlepiej zachowany w całej Skandynawii, średniowiecza katedra Św. Olafa czy neoklasycystyczny pałac Marienlyst). Ładne plaże, przy dobrej pogodzie mogą przywodzić na myśl wybrzeże morza Śródziemnego. W mieście działa też muzeum morskie, a w porcie przycumowane są zabytkowe okręty. Nam udało się również obejrzeć wspaniały norweski Sørlandet – najstarszą użytkowaną fregatę, zbudowaną w 1927 r.

Norweski Sørlandet z wizytą w Helsingør

W stolicy Danii

Choć w porównaniu do innych stolic świata Kopenhaga może wydawać się stosunkowo niewielka, w Danii to prawdziwa metropolia. Miasto leżące na Zelandii, a także częściowo na niewielkiej wyspie Amager, posiada długą historię, jest ważnym ośrodkiem przemysłowym i kulturalnym, węzłem komunikacyjnym i celem odwiedzin ogromnych rzesz turystów. Przybywając ze spokojnej duńskiej prowincji, mogliśmy na własnej skórze odczuć kontrast między leniwym życiem małych miasteczek, a rozedrganą rzeczywistością stolicy. Ogarniała nas ona w miarę zbliżania się do jej wybrzeży. Wzmożony ruch w Sundzie wymagał zwiększonej czujności. Konieczna była by nie wejść na kurs kolizyjny z którymś z potężnych statków idących torem wodnym. Pomiędzy nimi krążyły niewielkie, ale szybkie motorówki, a nad głowami przelatywały samoloty podchodzące do lądowania na międzynarodowym lotnisku Kopenhaga – Kastrup. Marina, którą wybraliśmy położona była właśnie w jego pobliżu. Ruch w niej również był większy niż w dotychczas odwiedzanych. Wiedzieliśmy, że oto wita nas wielki świat.

Poza utartymi szlakami turystycznych eskapad można było znaleźć odrobinę spokoju

Z portem Kastrup sąsiaduje nowoczesne oceanarium, którego zwiedzanie było jedną z atrakcji naszego pobytu. Byliśmy również w centrum stolicy, czyli miejscu, gdzie mieszają się kultury (na głównym deptaku starego miasta Kopenhagi trafiliśmy na głoszącego nauki imama, oraz hałaśliwy pochód europejskich czcicieli Kryszny), a w murach imponujących zabytków zaklęte są wieki historii. Spacerowaliśmy też po Ogrodach Tivoli, których długa historia nadaje ich jarmarcznemu kiczowi na swój sposób nobliwy charakter.

Ogrody Tivoli powstały w 1843 r. i są barwnym punktem na mapie Kopenhagi

Kiedy przyszedł czas by ruszyć w dalszą drogę, przeprawiliśmy się na położoną kilka mil od brzegu wyspę-twierdzę Flakfortet. Ten wybudowany w drugiej dekadzie XX w. obiekt strzegł niegdyś duńskich interesów w Sundzie. Obecnie jest miejscem weekendowych wycieczek mieszkańców Kopenhagi i przystanią dla żeglujących przez cieśninę jachtów. Dla nas krótki rejs na wyspę był jednocześnie przeniesieniem się w inną rzeczywistość. Rzeczywistość miejsca odległego od wielkomiejskich spraw, będącego przy tym świetnym punktem obserwacyjnym tychże. Wrażeniu takiemu sprzyjała z pewnością przedsezonowa pustka, gdyż w niewielkiej przystani oprócz nas na noc pozostał zaledwie jeden jacht z dwuosobową załogą. Mogliśmy więc swobodnie spacerować po zielonych, porośniętych kwitnącymi o tej porze lilakami wzgórzach, które kryją w sobie plątaninę tuneli i pozostałości po dawnej wojskowej infrastrukturze. W ich części urządzono restaurację, a także zaadoptowano na zaplecze mieszkalno-gospodarcze. Pozostałe pozostawiono otwarte do zwiedzania. Ich przemierzaniu towarzyszył dreszczyk emocji. Zwłaszcza, że tylko w znikomej części zainstalowano oświetlenie. Resztę skrywał mrok, a wyobraźnia potęgowała nastrój grozy.

Nade wszystko jednak niezapomniany był widok na duński i szwedzki brzeg, wyspy pomiędzy nimi oraz to co się dzieje na wodzie, a wszystko oświetlone promieniami powoli zmierzającego ku zachodowi słońca.

Widok ze szczytu Flakfortet na tętniący życiem duński brzeg Sundu

Sztorm to wiatr, co dmucha z gestem…

Tym razem wpis zdradzający nieco tajniki żeglowania, a właściwie jego planowania. Mam nadzieję, że zainteresuje nie tylko starych wilków morskich, ale także niektórych spośród szczurów lądowych 🙂

Planowanie rejsu to m.in. analizowanie prognoz pogody. My od dawna korzystamy głównie z prognoz numerycznych, a konkretnie z modelu ECMWF (Europejskie Centrum Średnioterminowych Prognoz Pogody), który jako podstawowy obsługuje aplikacja Windy (uwaga – to nie jest post sponsorowany :)). Praktyka pokazuje bardzo wysoką sprawdzalność tego modelu, przynajmniej w naszych szerokościach.
Na potrzeby obecnego rejsu wykupiliśmy opcję „premium”, dzięki czemu mamy dostęp do aktualizacji  cztery razy na dobę.
Planując wyruszyć następnego dnia po raz ostatni sprawdzamy najświeższe prognozy ok. godz. 21.30 i jeszcze raz nad ranem tuż przed opuszczeniem portu. Oczywiście, jeśli idziemy blisko brzegu i mamy dostęp do Internetu, możemy pobierać aktualizacje na bieżąco.

Najważniejsza informacja – godzina aktualizacji danych

W opcjach zawsze zaznaczamy „porywy wiatru”, co lepiej odzwierciedla realną sytuację na morzu, choć przy słabych wiatrach daje złudną nadzieję, że powieje lepiej niż w rzeczywistości. Analizujemy też wysokość fal. Te prognozy nie są już tak dokładne. Trzeba wziąć poprawkę na rozkołys powstały w wyniku długotrwałego wiatru z kierunku innego niż obecny. Poza tym pamiętamy, że co któraś fala jest wyższa. Nie ma to większego znaczenia jeśli żeglujemy z falą. Kiedy jednak przyjdzie płynąć w kierunku przeciwnym, szybko okazuje się, że prognozowana niewielka fala o wysokości 0,5 m w praktyce oznacza co pewien czas „skakanie” dziobu o metr (różnica pomiędzy doliną, a grzbietem fali), a to już dla małego jachtu (i jego załogi) bardzo niekomfortowa sytuacja. Zdarzało nam się wrócić do portu, jeśli napotkaliśmy podobne warunki.
Na koniec analizujemy także dane o deszczu i możliwych burzach. Bardzo przydatną warstwą w Windy jest „Radar & Satelita”, która pokazuje na żywo (podobnie jak na radarze, którego niestety nie mamy) informacje o przesuwających się chmurach deszczowych i komórkach burzowych, łącznie z wizualizacją wyładowań atmosferycznych.

Co więc robimy, kiedy prognozowane warunki wyglądają tak?

Porywy do 8°B zatrzymują w porcie nawet duże jachty

Czekamy w porcie na lepsze czasy 🙂 Trzeba zaznaczyć, że sztormowanie
w porcie i sam port na tę okazję też trzeba dobrze przemyśleć, ale to już inna opowieść…

Most nad Sundem

Znacie ten tytuł? My tak, choć nie należymy do nałogowych oglądaczy seriali. Swego czasu bardzo nas „wciągnął” ów szwedzko-duński kryminał, którego akcja toczy się w realiach Malmö i Kopenhagi połączonych dzięki imponującej budowli jaką jest most biegnący nad cieśniną Øresund /Öresund, po polsku zwaną Sundem. Budowlę tę kilkukrotnie widzieliśmy również w kilku odcinkach youtubowego kanału RAN Sailing, którego twórcy (pochodzący z Malmö) mocno zainspirowali nas do rozpoczęcia prawdziwej żeglarskiej przygody. Nic dziwnego, że kiedy podczas żeglugi do Kopenhagi zamajaczyła charakterystyczna sylwetka tej wspaniałej konstrukcji inżynierskiej, nie mogliśmy nie poczuć lekkiego dreszczyku ekscytacji.

Most z nieco innej perspektywy.
Zdjęcie wykonane kilka dni później z wyspy – fortu Flakfortet

Ale tytułowy most może wzbudzić zainteresowanie nie tylko dzięki takim jak nasze skojarzeniom. Przedsięwzięcie jakim było połączenie leżących po przeciwnych brzegach metropolii, zasługuje z pewnością na uznanie przede wszystkim ze względu na jego rozmach. Sam pomysł zrodził się, jak podaje Jerzy Kuliński w swoim żeglarskim przewodniku „Sund”,  już w 1935 r.  Jednak sprzyjające warunki do realizacji projektu zaistniały dopiero pod koniec ubiegłego stulecia. Budowę przeprawy zakończono w 1999 r., a jej część stanowi słynny, mierzący prawie 8 km most. Prowadzi on z Malmö na niewielką wyspę Peberholm gdzie droga wiodąca nad cieśniną przeradza się w podmorski tunel, którym dojechać można na duński brzeg cieśniny. Wraz z drogą, tą śmiałą inwestycją poprowadzona jest również linia kolejowa! 

Ciekawostką jest nazwa łączącego Danię i Szwecję mostu, łączy bowiem również języki obu krajów. Duńska: Øresundsbroen została zmiksowana ze szwedzkim odpowiednikiem: Öresundsbron w hybrydową Øresundsbron.

Zarys sylwetki mostu towarzyszył nam zaś przez parę dni pobytu w marinie Kopenhaga-Kastrup, z której rozciągał się fantastyczny widok na Sund i toczące się na nim życie.

Kopenhaga jak Zjawa…

Dziś oficjalnie przecięliśmy rutę „harcerskiej” Zjawy, na której Władysław Wagner i Rudolf Korniowski przybyli do Kopenhagi 17 lipca 1932 r. Czy może być lepsza okazja do wciągnięcia na maszt proporca naszej harcerskiej rodziny, niż nadchodząca 90-ta rocznica tego wydarzania?

Zdjęcie numer 3 w galerii - Zjawy kapitana Wagnera
Zjawa I to po prostu przerobiona szalupa.
Często remontowana, dzielnie służyła w pierwszej
części wokółziemskiego rejsu.
Władysław Wagner. Harcerz i żeglarz,
który opłynął świat pod polską banderą.
Fot. NAC
Harcerski proporzec na maszcie
Most nad Sundem, jeden z symboli Kopenhagi, wyłaniał się z lekkiej mgiełki niczym Zjawa 🙂

Na wyspach Danii

Duńska część trasy naszej wyprawy wiedzie przez dwie z licznych wysp leżących na Morzu Bałtyckim pomiędzy Półwyspem Jutlandzkim, a Skandynawskim. Pierwsza to wspominana już wcześniej Møn, która słynie przede wszystkim z imponujących kredowych klifów wznoszących się miejscami ponad 100 m nad poziom oblewających je turkusowych wód Bałtyku. Tworzą one nie tylko niezwykłą scenerię, ale są też świadectwem zachodzących na naszej planecie nieustannych zmian i procesów, które ukształtowały jej obecne oblicze. Nic dziwnego, że teren ten jest doskonałym celem wycieczek. W okolicy wytyczono liczne szlaki spacerowe prowadzące m.in. drewnianymi kładkami i schodami pozwalającymi zejść na brzeg morza. Utworzono tu także muzeum – Geocenter, które z wykorzystaniem najnowszych technologii wspaniale prezentuje przeszłość naszego globu.

Wyspa Møn słynie przede wszystkim z imponujących kredowych klifów wznoszących się miejscami
ponad 100 m nad poziom oblewających je turkusowych wód Bałtyku

Żeby z bliska zobaczyć wspomniane wyżej cuda natury, musieliśmy z naszej przystani w Klintholm pokonać ok. 7 km, co udało się nam uczynić mimo kłopotów z wypożyczonymi rowerami i wiatru, którego siła bardzo mocno utrudniała jazdę. Po drodze mijaliśmy zielone, częściowo zalesione wzgórza, a także łąki i pastwiska, pośród których gdzieniegdzie znajdowały się rozrzucone niczym zabawki domy. Krajobraz był iście sielankowy, a w powietrzu unosił się zapach wiosennych kwiatów. Czas spędziliśmy niezwykle intensywnie, a aktywnemu odpoczynkowi sprzyjał brak tłumów, które zapewne pojawią się w tym miejscu w szczycie sezonu.

Krajobraz był iście sielankowy

Po paru dniach przerwy na Møn, bez komplikacji dobiliśmy do przystani w niedużym miasteczku Rødvig leżącym na najważniejszej wyspie Danii – Zelandii. Tu również spędziliśmy trochę czasu, tym razem w sąsiedztwie klifów Stevns Klint, w miejscu gdzie życie toczy się spokojnym torem, z dala od wielkomiejskiego pośpiechu. To była chwila wytchnienia, gdyż kolejnym etapem miał być pobyt w zgoła odmiennym otoczeniu.