Rodzinne żeglowanie na s/y Tinos

Tag: szwecja (page 1 of 1)

Czas wracać?

Do Nyköping powróciliśmy z lądowej wycieczki nad fiordy Norwegii w połowie lipca. Odbijając od kei i obierając kurs powrotny na Oxelösund zdecydowaliśmy, że rezygnujemy z planów podążania w kierunku północnym na rzecz dalszej nieśpiesznej żeglugi wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Szwecji. Pewien niedosyt, który w nas pozostał będzie z pewnością napędzał nasze dalsze żeglarskie marzenia i plany, nade wszystko zależało nam jednak na dobrej atmosferze w załodze, bez nadwerężania jej cierpliwości długimi przelotami.

W Szwecji właściwie z każdego miejsca można w mgnieniu oka przenieść się w zupełnie inny świat, w którym pierwsze skrzypce gra przyroda

Na początek powróciliśmy do Oxelösund – jedynego portu, w którym podczas wyprawy staliśmy dwa razy. Przy tej okazji odkryliśmy, że pomimo iż na pierwszy rzut oka miejsce to wydaje się mało interesujące (z mariny roztacza się widok na port załadunkowy oraz spory zespół zakładów przemysłowych), rzut kamieniem – po drugiej stronie zatoczki, na półwyspie Femöre znajdują się fantastyczne trasy spacerowe.

Tereny spacerowe nieopodal Oxelösund stanowią zupełnie inny świat niż przemysłowe miasto

Prowadzą nie tylko przez piękne lasy, z których część stanowi rezerwat, ale można nimi dotrzeć do ciekawych zabytków – domu latarnika oraz tzw. Baterii OD (powstałego w okresie zimnej wojny kompleksu artyleryjskiego mającego bronić szwedzkiego wybrzeża na wypadek agresji ze strony Związku Radzieckiego).

Archipelag Św. Anny

Z Oxelösund udaliśmy się w kierunku zjawiskowego świata Szkierów Świętej Anny. Archipelag ten to, jak przystało na szwedzkie wybrzeże, labirynt wysp, wysepek, skał, skałek i podwodnych raf… Jest bardziej dziki niż szkiery w okolicach Sztokholmu, a w sezonie stanowi prawdziwą mekkę żeglarzy i wędkarzy. Gdy dobiliśmy do skały bezludnej Långa Missjö, zewsząd rozchodził się metaliczny dźwięk wbijanych haków, do których cumowano jachty. Po chwili i my zacumowaliśmy łódź do naszego szkieru. Zanim przyszło nam podziwiać uroki zachodzącego słońca, zdążyliśmy jeszcze stoczyć kilka bitew na szyszki i rozpalić ognisko, na którym przygotowaliśmy kolację.

W szczycie sezonu, w najbardziej popularnych rejonach szwedzkich archipelagów może być problem ze znalezienie miejsca w dogodnych portach naturalnych …

W naturalnych portach nocowaliśmy jeszcze dwukrotnie. Noclegi w tego typu miejscach nie mają sobie równych. Ich niepowtarzalną atmosferę tworzą piękne widoki, cisza i spokój, a ewentualne towarzystwo innych żeglarzy to okazja do rozmów i ciekawych obserwacji. Przy brzegu wyspy Torrö  naszymi sąsiadami była para Szwedów, która z podziwem wysłuchała naszej opowieści o przebyciu Kanału Göta, uświadamiając nas przy okazji, że co poniektórzy nazywają go złośliwie „rowem rozwodowym”. Odnieśliśmy się do tej informacji z pewną dozą zrozumienia. Zdarzało się nam bowiem być świadkami dość nerwowych sytuacji. 😉  Gdy cumowaliśmy w zatoczce Fläskö, ok. 2 mile na południe od zbudowanej nad brzegiem morza elektrowni atomowej, obok nas cumował ojciec z nastoletnimi synami. Wieczorem zanurkowali łowiąc skorupiaki, które niedługo później ze smakiem konsumowali.

…jednak przy odrobienie szczęścia można znaleźć zupełnie bezludne przestrzenie.

W każdym z tych miejsc mogliśmy podziwiać pastelowy świat wysepek pachnących żywicą i usłanych miękkim dywanem mchów i porostów. W przypadku większych wysp i półwyspów mogliśmy do woli spacerować wyznaczonymi szlakami. Dzięki dmuchanemu kajakowi natomiast, odkrywaliśmy zakamarki niedostępne dla jachtu.

Cumowanie w naturalnych portach różni się, rzecz jasna, od tego przy pomostach i nabrzeżach. Konieczne jest staranne wybranie miejsca, przy uwzględnieniu siły i kierunku wiatru (idealnie, gdy jest odpychający). Dokładne przestudiowanie locji i map ułatwia sprawę. Przy podchodzeniu koniecznie należy prowadzić obserwację z dziobu, by w porę dostrzec podwodne skały mogące stanowić zagrożenie. My posiłkowaliśmy się również echosondą. Kiedy miejsce jest już sprawdzone, trzeba oddalić się od brzegu, a po rzuceniu kotwicy powolutku dobić z powrotem. Wyznaczona osoba po zejściu na brzeg asekuruje dziób jachtu, a sternik po odstawieniu silnika wybiera i zabezpiecza linę kotwiczną. Potem można już przystąpić do wbijania jednego lub więcej haków w skalne szczeliny. To do nich będą mocowane cumy, których zadaniem jest przytrzymanie jachtu w trakcie postoju. Na dziko nocowaliśmy jedynie wtedy, gdy warunki pogodowe były stabilne, a my mieliśmy pewność, że będziemy w stanie bezpiecznie odpłynąć następnego ranka.

W szkierach standardem jest cumowanie do wbitych w skalne szczeliny haków.

Podczas tego etapu podróży na dłużej zatrzymaliśmy się w Västervik, a w zasadzie w jego pobliżu, bo po jednej nocy w porcie Notholmen  uciekliśmy do położonego wśród lasów Smalandii Solbergsudde. Choć pierwsza marina znajdująca się blisko centrum tego turystycznego miasta pozwalała na korzystanie z jego atrakcji, zniechęciły nas łazienki upchane w nieznośnie nagrzanych kontenerach oraz miejski zgiełk. W tym drugim porcie wprawdzie do sklepu mieliśmy kawałek (w takich momentach nieoceniony okazał się rower) jednak rzut beretem znajdował się spory kemping z małym aquaparkiem. Męska część załogi oczekiwanie na dogodne wiatry wykorzystała również na wizytę u miejscowego fryzjera-imigranta, którego zakład miał nieco egzotyczny klimat. Jak do tej pory nie było im dane korzystać z kogoś, kto z taką starannością przycinał włosy, a zrobiona przez niego Łukaszowi fryzura jest do dzisiaj niedoścignionym wzorcem…

Błękitna Wstęga Szwecji

O tym, że Kanał Göta w ogóle istnieje, dowiedzieliśmy się od skippera podczas naszego pierwszego rejsu po szwedzkich wodach. Początkowo niewiele to dla nas znaczyło. Pilnie jednak nadrobiliśmy lekcję. Chyba z całkiem dobrym wynikiem, bo nie tylko wiemy czym Göta Kanal jest, ale mamy za sobą pokonanie tej niezwykłej trasy w całości.

W biurze kanału w Sjötorp odebraliśmy nasz pakiet startowy i mogliśmy rozpocząć przygodę. Podobne żółte budyneczki rozsiane wzdłuż całej trasy tworzą niepowtarzalny klimat.

Wraz z Trollhätte Kanal umożliwia ona przepłynięcie w poprzek południowej części Półwyspu Skandynawskiego, znacząco skracając drogę z Bałtyku na Morze Północne. Podobno o takiej możliwości marzył już król Gustaw Waza w pierwszych latach swoich rządów. Plany zostały zrealizowane jednak dopiero w latach 1810-1832 dzięki uporowi Balzaara von Platena – oficera i polityka, współpracującego z z budowniczym Kanału Kaledońskiego Thomasem Thelfordem. Było to możliwe m.in. w związku ze zmianą doktryny militarnej Szwecji, która po utracie Finlandii na rzecz Rosji, zakładała wzmocnienie wnętrza kraju na wypadek konieczności prowadzenia działań obronnych.

Pierwsza śluza kanału to brama do fascynującego świata

Dziś trasa łącząca wschodnie i zachodnie wybrzeże Szwecji, zwana Błękitną Wstęgą Szwecji, nie ma już znaczenia militarnego, a gospodarcze posiada jedynie jej zachodnia część. Kanał Göta dostępny jest natomiast dla łodzi turystycznych i stanowi jedną z większych atrakcji kraju. Łączy leżące nad Jeziorem Wener Sjötorp z położonym nad Bałtykiem Mem, a jego długość to  190 km, z czego 87 km stanowią odcinki sztuczne, przekopane rękami 58 tys. szwedzkich żołnierzy. Na trasie wybudowano 58 śluz umożliwiających zmianę poziomu (który w najwyższym punkcie w Tåtorp nad jeziorem Viken wynosi 91,8 m n.p.m.), brzegi łączy natomiast 47 otwieranych mostów. Najbardziej imponujące są jednak dwa akwedukty, pod którymi biegnie droga lądowa.

Woda do śluza Kanału Göta, inaczej niż w Trollhätte Kanal, wpływa rwącym strumieniem

Tyle suche fakty. Choć same w sobie są ciekawe, Kanał Göta jest czymś więcej niż garstką ciekawostek dla miłośników historii techniki. Jest to droga, która ma w sobie coś ze szlaku pielgrzymkowego i gry zręcznościowej jednocześnie. Jej niezwykłą atmosferę tworzą piękne krajobrazy, urocze zakątki, zabytkowe obiekty oraz ludzie na jachtach przemierzający trasę w obu kierunkach. Żegluga nią to zanurzenie się w morzu zieloności, a sielankowe momenty przeplatane są wyzwaniami, jakimi jest przechodzenie przez śluzy oraz przepływanie pod mostami (zwłaszcza, jeśli zaczynają się zamykać w trakcie przechodzenia!).

…dlatego należy zachować szczególną ostrożność., by uniknąć zbyt bliskiego spotkania z innymi łodziami lub nabrzeżem.

Choć mieliśmy już doświadczenie z poruszaniem się po wodach śródlądowych, na Kanale Göta trzeba było zmierzyć się z nieco innymi wyzwaniami. Śluzy są tu bardziej kameralne niż na Trollhätte Kanal, ich przechodzenie jest jednak nieco skomplikowane. Jedna osoba z załogi musi przed śluzą wyjść na nabrzeże i przełożyć cumy „na biegowo”. Cumę dziobową, poprowadzoną przez bloczek, wybiera (bądź luzuje) sternik przy pomocy kabestanu . O tym jak to zrobić i ewentualnych innych sposobach śluzowania szczegółowo informują otrzymywane na starcie materiały. Okazuje się jednak, że wskazówki te nie są idealne i nic nie zastąpi doświadczenia oraz znajomości własnej łódki. Czasem np. trzeba także wybrać cumę rufową, choć według obsługi i podręcznika, nie jest to konieczne.

Atrakcją kanału są dwa akwedukty

Inaczej też wygląda obsługa śluz – podczas gdy na Trollhätte Kanal rządzi „wielki brat”  (przed mostami i śluzami są kamery, dzięki czemu obsługa wie, że jacht czeka na przejście)  tutaj zajmują się nią lock keeperzy, w większości zaopatrzeni w piloty służące do sterowania mechanizmami, w które wyposażono zabytkowe budowle. Ich zadaniem jest udzielanie ewentualnych wskazówek skipperom i koordynowanie ruchu na kanale. W większości są to sympatyczni, pomocni młodzi ludzie, czasem zdarza się jednak, że ich „złote rady” udzielane są poniewczasie. Tak było np. w przypadku, kiedy polecono nam niespodziewanie przybić do przeciwnego brzegu śluzy, niż tego, na który byliśmy przygotowani. W rezultacie przechodziliśmy przeszkodę trzymając koniec jednej cumy z lądu, co z uwagi na rwący strumień wody napełniającej śluzę, było bardzo trudne.

Podział zadań między wszystkimi członkami załogi umożliwił ułatwił sprawne pokonywanie przeszkód…

Tego typu „przygody” oraz rozmaite niespodzianki (np. zdarzające się nietypowe zaczepienie lin przez załogi innych łodzi, które uniemożliwiało standardowe założenie naszych), a także pojedyncze śluzy, które mają inne mechanizmy przechodzenia, sprawiały, że podróż kanałem nie była nudna, a każdy następny obiekt stanowił nowe wyzwanie. Podejmowaliśmy je wspólnie, dzieląc się obowiązkami między sobą. Każdy miał swój udział w pokonywaniu przeszkód, młodsza część załogi nie była pominięta! Ćwiczyliśmy przy tym niezliczoną ilość razy podejście i odchodzenie od brzegu, co było wspaniałą szkołą manewrowania jachtem. Bywała nieraz bardzo intensywna, np. w przypadku pokonywania schodów Carla-Johana czyli układu siedmiu połączonych ze sobą śluz w miejscowości Berg nad jeziorem Roxen.

Przebycie takich schodów to prawdziwa żeglarska gimnastyka

Przyszło nam się zmierzyć z jeszcze jednym problem, o którym myśleliśmy, że jest zażegnany – niepokojąco wysokimi wskazaniami temperatury silnika. Mimo strachu, że przedwcześnie zakończymy wyprawę, po kolejnym dniu szukania przyczyn, licznych konsultacjach, wymontowaniu termostatu, zamawianiu części i przeglądzie elektroniki mogliśmy ruszyć dalej.

Wzdłuż całego kanału rozsiane są liczne pamiątki z dawnych czasów. Tu zabytkowy budynek poczty w Vassbacken.
Przechodząc przez wąski przesmyk na jeziorze Viken, mieliśmy wrażenie, że żeglujemy po lesie.

Nasza podróż kanałem oraz jeziorami, które leżą na jego trasie (w tym czarującym jeziorze Wetter) trwała ponad dwa tygodnie. Oczywiście można ją przebyć znacznie szybciej, my jednak oszczędzajac silnik, chcieliśmy równocześnie delektować się urokami krajobrazów i zabytków mijanych po drodze. W jednym z miasteczek spotkaliśmy sympatyczne małżeństwo z Polic, które podobnie jak my – niespiesznie i spokojnie, podążało kanałem w przeciwną stronę. To było dopiero drugie spotkanie z naszymi rodakami od czasu kiedy w maju wyruszaliśmy ze Świnoujścia. Przyjemnie było wymienić się spostrzeżeniami, w tym o nie do końca adekwatnych wskazówkach z przewodników odnośnie wybierania cum w śluzie.

Brzegów kanału strzegą szpalery pięknych starych drzew.

Nie zabrakło również innych ważnych spotkań na trasie. Podążanie wspólną drogą sprawiało, że nawiązywane relacje z innymi załogami, choć przecież przelotne, miały w sobie sporą dozę wzajemnej sympatii. Mogliśmy liczyć także na życzliwe zainteresowanie gdy borykaliśmy się z problemami z silnikiem oraz radość, gdy udało się je rozwiązać. Gdy w jednym w z portów dojrzeliśmy jacht naszych duńskich znajomych z Trollhätte Kanal, o których wiedzieliśmy, że musieli na jakiś czas opuścić Szwecję, zostawiliśmy list z pozdrowieniami. Jakże cieszyliśmy się, gdy ponownie spotkaliśmy ich w trakcie dalszej drogi!

Urocze miasteczko Söderköping urzekło nas swoją radosną, wakacyjną atmosferą i piękną starówką…

Oczywiście przebycie kanału to wspaniała okazja do do zwiedzenia wielu ciekawych miejsc. Jego okolica naszpikowana jest licznymi, mniejszymi i większymi, zabytkami – zarówno związanymi z tą niezwykłą budowlą, jak i pochodzącymi z innych czasów i epok (np. w pięknej Vadstenie, o której pisaliśmy w artykule o wielkich jeziorach Szwecji czy uroczym miasteczku Söderköping). Wiele z nich zasługuje na osobny wpis – być może kiedyś się doczekają. Co ważne, warto te rejony odwiedzić nie tylko jeśli jest się żeglarzem – po trasie kursują klimatyczne statki pasażerskie, a wzdłuż kanału prowadzi ścieżka rowerowa i liczne szlaki dla pieszych.

oraz ścieżkami spacerowymi, którymi można było dojść do punktu widokowego na stromej skale, z którego rozciąga się piękny widok.

Choć droga była niesamowitą przygodą i wspaniałą szkołą żeglarstwa, cieszyliśmy się gdy pokonując ostatnią śluzę w Mem ponownie znaleźliśmy się na Morzu Bałtyckim. Czuliśmy, że sprostaliśmy ciekawemu wyzwaniu, ale też byliśmy nieco zmęczeni wszystkimi manewrami wykonanymi w trakcie przeprawy. Co ciekawe, jakiś czas potem, od spotkanych w szkierach Szwedów dowiedzieliśmy się, że trasa ta, dla wielu ich rodaków kultowa, przez innych nazywana jest szyderczo „rowem rozwodowym”. Na szczęście my zdaliśmy egzamin i chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że mimo wszelkich trudności staliśmy się bardziej zgranym zespołem.

Rejs oczami dzieci

Czteromiesięczna podróż to nie są zwykłe wakacje. Co pomyśleliście, kiedy po raz pierwszy usłyszeliście o tym pomyśle?

Łucja:
Prawdę mówiąc nie byłam przekonana do niego. Stresowałam się jak moją nieobecność odbiorą koleżanki, a także nauczyciele w szkole. Nie wiedziałam jak to będzie, kiedy ominie mnie sporo codziennego życia szkolnego. Chociaż plan mi się podobał, to te obawy i stres brały górę. Naprawdę zaczęłam myśleć na spokojnie o wyjeździe po tym, jak powiedziałam koleżankom w klasie o naszych planach, a rodzice porozmawiali z wychowawczynią i panią dyrektor.

Łukasz:
Na pewno się zdziwiłem i ucieszyłem. Wiedziałem, że będę miał wolne od szkoły dużo wcześniej niż zwykle 🙂

Przepłynęliśmy już ponad 500 mil morskich, czyli niemal 1000 kilometrów. Odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc. Wymień po dwa, według Ciebie, najbardziej interesujące przyrodniczo i te będące dziełem człowieka.

Łucja:
To trudne pytanie. Z przyrodniczych na pierwszym miejscu, jak dotąd, wymieniłabym zatokę Djäknasundsviken na jeziorze Wetter, gdzie mieliśmy okazję spędzić dwa cudowne dni w naturalnym porcie cumując do skał. Pływaliśmy kajakiem kilkaset metrów na małą plażę w innej zatoczce, która wyglądem przypominała krajobraz rajskich wysp.
Drugie miejsce najbardziej atrakcyjne przyrodniczo to wyspa Håholmen na jeziorze Wener. Tam, na kompletnym odludziu, rozwiesiliśmy moją szarfę do gimnastyki powietrznej i miałam, po raz pierwszy, okazję na niej potrenować. Jest jeszcze jedno miejsce, równie piękne, to Dalbergså gdzie oprócz urokliwego portu, mieliśmy okazję oglądać prehistoryczne rysunki naskalne.
Z miejsc nieprzyrodniczych na pierwszym miejscu stawiam oceanarium w Kopenhadze, a na drugim kanał Göta, szczególnie te mniej intensywne odcinki, bez śluz, no i jeszcze zamki były ładne… ale miały być tylko dwa miejsca…

Łukasz:
Miejsca, według mnie, najciekawsze przyrodniczo to zatoka Djäknasundsviken i wyspa Håholmen, gdzie leżałem na hamaku i czytałem książkę pod szumiącymi sosnami z widokiem na jezioro.
Z miejsc będących dziełem człowieka wymieniłbym Park Tivoli w Kopenhadze oraz Sjötorp i Grönvik – tam były najlepsze boiska!

Wiemy, że przebywanie na tak małej przestrzeni jaką oferuję nasz jacht jest nie lada wyzwaniem.  Czy masz jakiś sposób, aby wygospodarować swój kącik, żeby mieć trochę prywatności?

Łucja:
Kiedy posprzątam swoją koję, na przykład poskładam ubrania, które są porozrzucane, ułożę odpowiednio śpiwór i poduszkę, udaje mi się stworzyć wygodny kącik, gdzie mogę w spokoju i komforcie poczytać lub odpocząć. Kiedy płyniemy lubię też chodzić na pokład dziobowy jachtu, żeby pobyć sama. Niestety, kiedy żeglujemy pod wiatr, na dziobie trochę wieje.

Łukasz:
Chyba najlepszy sposób, aby odciąć się od otoczenia, to założenie słuchawek i włączenie muzyki albo audiobooka. Ostatnio przesłuchałem książkę pt. „Zwiadowcy”.

Łucja na szarfie do gimnastyki powietrznej

Żeglowanie wiąże się nie tylko z błogim leniuchowaniem, ale także z odpowiedzialnymi zadaniami.
Czy pamiętacie jakiś moment kiedy czuliście, że Wasza pomoc na jachcie jest wyjątkowo potrzebna?

Łucja:
Tak, moja pomoc była potrzebna podczas śluzowania, szczególnie w kanale Trollhätte. Tam trzeba było przekładać cumy na kolejne szczeble drabinki lub następny poler. Pomagałam wówczas Mamie i przytrzymywałam bosakiem łódkę, żeby nie odpływała.

Łukasz:
Chyba najbardziej moja pomoc przydaje się podczas cumowania i operacji w śluzach. Wtedy często wychodzę na brzeg z cumą, którą trzeba zahaczyć o specjalne kółko, albo założyć „na biegowo”.

Które chwile podczas tej podróży były dla Ciebie najtrudniejsze?

Łucja:
Chyba te, w których kłóciłam się z bratem 🙂 Ale też fale na morzu. Było mi wówczas niedobrze i bolała mnie głowa.

Łukasz:
Kiedy płynęliśmy po morzu i były duże fale. No i podczas konfliktów z siostrą…

Które dostarczyły najwięcej radości?

Łucja:
To czas, który spędzaliśmy w dzikich zatoczkach, pływaliśmy kajakiem i kąpaliśmy się. Ale też wspólne wieczory spędzone podczas grania w „Bananagrams party” – grę polegającą na układaniu krzyżówek z liter. Wspominam również miło chwile, kiedy podziwialiśmy panoramę jeziora Wener siedząc na ławeczce, jak również wieczór w Helisnborgu i piękny widok na Sund.

Łukasz:
Kiedy byliśmy w Muzeum Volvo, Parku Tivoli, graliśmy w piłkę i miło spędzaliśmy czas w dzikich zatoczkach.

Czasami pomoc najmłodszego załoganta bywa niezbędna

Teraz pytanie z przymrużeniem oka. Jakie trzy przedmioty – urządzenia są, według Ciebie niezbędne podczas naszej wyprawy?

Łucja:
Mój kocyk, Kindle – czytnik e-booków. No i niezbędny jest też „kibelek”, czyli jachtowy kingston!

Łukasz:
„Bob” – nasz duży, kulisty odbijacz, który przydaje się podczas cumowania lub w śluzach. Niezbędne wydają się też: tablet z programem nawigacyjnym oraz silnik, bo bez niego nie moglibyśmy przemierzyć kanałów.

Spróbuj swojej koleżance / koledze zareklamować rejs taki jak nasz.

Łucja:
Warto wyruszyć w podróż taką jak ta, aby poznać uroki przyrody, zaznać spokoju, a także czasu kiedy nie trzeba wiele robić i można sobie „chillować”. Możesz zwiedzać ciekawe miasta, nauczyć się nowych rzeczy, spotkać fajnych ludzi z innych krajów. My np. spotkaliśmy bardzo sympatycznych Duńczyków, którzy zaprosili nas do zwiedzenia ich jachtu.
Na rejsie można się też uwolnić artystycznie. Ja zaczęłam pisać książkę, a siedząc w domu pewnie nie miałabym takiego natchnienia.
Jest to też odskocznia od codziennego zabiegania. Z pewnością także po powrocie docenię komfort życia lądowego 🙂

Łukasz:
Nie sądzę, żebym musiał komuś specjalnie reklamować taką przygodę! Gdybym jednak musiał to zrobić, opowiedziałbym o wszystkich wspaniałych miejscach, które po drodze można zobaczyć. Równie ważnym argumentem byłoby to, że można nieco wcześniej urwać się ze szkoły 🙂

Pożegnanie z morzem

Kiedy znaleźliśmy się wśród szkierów Göteborga, z jednej strony odetchnęliśmy z ulgą, z drugiej jednak musieliśmy szczególnie wytężyć naszą uwagę. Zaczął się ruch typowy dla wód okalających wielkie miasta. Do tego liczne skaliste wyspy, wysepki oraz podwodne skały sprawiały, że bezpiecznie poruszać się można było jedynie wąskim torem wodnym. Poza nim ryzyko uszkodzenia jachtu było zbyt duże. Puste, malownicze skały, zamieszkane głównie przez dzikie ptactwo, stopniowo ustępowały miejsca przedmieściom, portowym nabrzeżom oraz infrastrukturze przemysłowej i handlowej. Wreszcie, płynąc już wodami rzeki Göta, znaleźliśmy się w drugim co do wielkości mieście Szwecji. Tuż przed samym celem podróży, na który wybraliśmy marinę Lilla Bommen, napotkaliśmy jednak trudność, przed którą nie ostrzegały żadne locje, ani mapy.

Oto bowiem minął nas nieduży statek z głośną muzyką i tańczącą na pokładzie rozkrzyczaną młodzieżą. Wszyscy mieli charakterystyczne czapeczki, przypominające nieco te kojarzone z kapitańskim nakryciem głowy. Kiedy jednostka tuż przed nami podchodziła do nabrzeża, zobaczyliśmy czekający na nią kolorowy tłum. Z daleka widoczne były transparenty, słychać było okrzyki. Próbując dociec charakteru tego zgromadzenia osiągnęliśmy główki portu, gdzie trzeba było zająć się manewrem cumowania. Wtedy też, do brzegu dobijał wspomniany wyżej statek, a na nabrzeżu zapanował istny karnawał. Wystrzeliwały fajerwerki (mimo dziennej pory), korki od szampanów, grała muzyka, a oba tłumy – przybywających i oczekujących – krzyczały w najlepsze. Wkrótce cała okolica obsypana była kolorowym konfetti rozmaitych kształtów. Z naszej perspektywy rozpętało się istne pandemonium, które uczyniło portowe manewry dość nerwowymi. Trudno było usłyszeć swoje myśli, a co dopiero wzajemnie przekazywane komunikaty. W końcu jednak udało się przybić do brzegu i zacumować alongside pomiędzy innymi jednostkami. Na trzy noce staliśmy się mieszkańcami centrum wielkiego miasta.

Göteborg i jego kanały

Z naszą mariną sąsiadował imponujących rozmiarów bark Viking – ponoć największy żaglowiec jaki kiedykolwiek zbudowano w Skandynawii (dziś pełniący rolę hotelu), gmach opery oraz wyróżniający się wysokością oraz brakiem urody wieżowiec (podobno, swego czasu, został uznany za najbrzydszy budynek Szwecji). Inną ciekawostką dzielnicy był P-Arken – wielopoziomowy statek -parking.

Lilla Bommen: z tyłu bark Viking, P-Aarken oraz wieżowiec zwany „Szminką”

Pobyt w Göteborgu był czasem odpoczynku od morskiej huśtawki i przygotowywania jachtu do śródlądowej żeglugi. Zająć się trzeba było zwłaszcza silnikiem, który miał przejąć rolę podstawowego napędu. Samo miasto oferuje wiele atrakcji – jest przecież posiadającym długą historię ważnym ośrodkiem przemysłowym, handlowym, administracyjnym. Mieści się tu dużo instytucji kultury i muzeów.

Karol IX na koniu

My postanowiliśmy udać się do znajdującego się na obrzeżach muzeum Volvo założonego przy siedzibie koncernu tej kultowej w Szwecji marki. Wizyta w tym obiekcie to nie lada gratka dla wszystkich miłośników motoryzacji, może również przypaść do gustu tym, którzy lubią retro-klimaty. Zachwycają zwłaszcza stare modele samochodów.

Innym miejscem, które okazało się warte odwiedzenia był Trädgårdsföreningen – park – ogród z XIX-wieczną palmiarnią. Miejsce chętnie wybierane przez mieszkańców miasta na popołudniowe i świąteczne spacery. Poza tym miasto charakteryzuje się dość monumentalną architekturą, licznymi pomnikami oraz obiektami czyniącymi przestrzeń publiczna ciekawszą ( kolorowe mozaiki w przejściach podziemnych), a najbardziej niesamowitym elementem miejskiego krajobrazu są skały wkomponowane w tutejszą zabudowę. Nie odnalazłam w nim jednak „duszy”, tego nieuchwytnego uroku, którym zazwyczaj zachwycają miasta o długiej i bogatej historii. Być może to po prostu kwestia gustu.

Trädgårdsföreningen kolorowy ogród w centrum wielkiego miasta

Zobaczyliśmy zaledwie mały wycinek Göteborga, jednak wystarczył nam, żeby się nim nasycić. Hałas, tłumy ludzi, porozrzucane śmieci i intensywny ruch, charakterystyczne dla dużych ośrodków to przecież coś, przed czym uciekamy (przynajmniej jeśli chodzi o część załogi, są bowiem wśród nas tacy, którzy czują się jak ryba w wodzie w wielkomiejskiej rzeczywistości;))!

Kiedy uzupełniliśmy zapasy żywności, zrobiliśmy pranie, przygotowaliśmy silnik, z ulgą oddaliśmy cumy, żeby skierować nasz pływający dom w zupełnie inny świat…

P.S. Głośne zgromadzenie, które nas tak rozproszyło przy podchodzeniu do portu miało liczne, także lądowe odpowiedniki – przyozdobione ciężarówki, kabriolety, wszystkie z krzyczącą młodzieżą. Wielu z uczestników zabawy było obdarowywanych kwiatami, maskotkami zawieszanymi na szyi, a towarzyszące im rodziny w odświętnych strojach nosiły transparenty ze zdjęciami dzieci. Po jakimś czasie stało się jasne, że oto zakończenie nauki świętują szwedzcy uczniowie szkół średnich.

P.S.2 Ciekawostką może być wymowa nazwy miasta w języku gospodarzy. Polecamy sprawdzić 😉