Do Nyköping powróciliśmy z lądowej wycieczki nad fiordy Norwegii w połowie lipca. Odbijając od kei i obierając kurs powrotny na Oxelösund zdecydowaliśmy, że rezygnujemy z planów podążania w kierunku północnym na rzecz dalszej nieśpiesznej żeglugi wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Szwecji. Pewien niedosyt, który w nas pozostał będzie z pewnością napędzał nasze dalsze żeglarskie marzenia i plany, nade wszystko zależało nam jednak na dobrej atmosferze w załodze, bez nadwerężania jej cierpliwości długimi przelotami.
Na początek powróciliśmy do Oxelösund – jedynego portu, w którym podczas wyprawy staliśmy dwa razy. Przy tej okazji odkryliśmy, że pomimo iż na pierwszy rzut oka miejsce to wydaje się mało interesujące (z mariny roztacza się widok na port załadunkowy oraz spory zespół zakładów przemysłowych), rzut kamieniem – po drugiej stronie zatoczki, na półwyspie Femöre znajdują się fantastyczne trasy spacerowe.
Prowadzą nie tylko przez piękne lasy, z których część stanowi rezerwat, ale można nimi dotrzeć do ciekawych zabytków – domu latarnika oraz tzw. Baterii OD (powstałego w okresie zimnej wojny kompleksu artyleryjskiego mającego bronić szwedzkiego wybrzeża na wypadek agresji ze strony Związku Radzieckiego).
Z Oxelösund udaliśmy się w kierunku zjawiskowego świata Szkierów Świętej Anny. Archipelag ten to, jak przystało na szwedzkie wybrzeże, labirynt wysp, wysepek, skał, skałek i podwodnych raf… Jest bardziej dziki niż szkiery w okolicach Sztokholmu, a w sezonie stanowi prawdziwą mekkę żeglarzy i wędkarzy. Gdy dobiliśmy do skały bezludnej Långa Missjö, zewsząd rozchodził się metaliczny dźwięk wbijanych haków, do których cumowano jachty. Po chwili i my zacumowaliśmy łódź do naszego szkieru. Zanim przyszło nam podziwiać uroki zachodzącego słońca, zdążyliśmy jeszcze stoczyć kilka bitew na szyszki i rozpalić ognisko, na którym przygotowaliśmy kolację.
W naturalnych portach nocowaliśmy jeszcze dwukrotnie. Noclegi w tego typu miejscach nie mają sobie równych. Ich niepowtarzalną atmosferę tworzą piękne widoki, cisza i spokój, a ewentualne towarzystwo innych żeglarzy to okazja do rozmów i ciekawych obserwacji. Przy brzegu wyspy Torrö naszymi sąsiadami była para Szwedów, która z podziwem wysłuchała naszej opowieści o przebyciu Kanału Göta, uświadamiając nas przy okazji, że co poniektórzy nazywają go złośliwie „rowem rozwodowym”. Odnieśliśmy się do tej informacji z pewną dozą zrozumienia. Zdarzało się nam bowiem być świadkami dość nerwowych sytuacji. 😉 Gdy cumowaliśmy w zatoczce Fläskö, ok. 2 mile na południe od zbudowanej nad brzegiem morza elektrowni atomowej, obok nas cumował ojciec z nastoletnimi synami. Wieczorem zanurkowali łowiąc skorupiaki, które niedługo później ze smakiem konsumowali.
W każdym z tych miejsc mogliśmy podziwiać pastelowy świat wysepek pachnących żywicą i usłanych miękkim dywanem mchów i porostów. W przypadku większych wysp i półwyspów mogliśmy do woli spacerować wyznaczonymi szlakami. Dzięki dmuchanemu kajakowi natomiast, odkrywaliśmy zakamarki niedostępne dla jachtu.
Cumowanie w naturalnych portach różni się, rzecz jasna, od tego przy pomostach i nabrzeżach. Konieczne jest staranne wybranie miejsca, przy uwzględnieniu siły i kierunku wiatru (idealnie, gdy jest odpychający). Dokładne przestudiowanie locji i map ułatwia sprawę. Przy podchodzeniu koniecznie należy prowadzić obserwację z dziobu, by w porę dostrzec podwodne skały mogące stanowić zagrożenie. My posiłkowaliśmy się również echosondą. Kiedy miejsce jest już sprawdzone, trzeba oddalić się od brzegu, a po rzuceniu kotwicy powolutku dobić z powrotem. Wyznaczona osoba po zejściu na brzeg asekuruje dziób jachtu, a sternik po odstawieniu silnika wybiera i zabezpiecza linę kotwiczną. Potem można już przystąpić do wbijania jednego lub więcej haków w skalne szczeliny. To do nich będą mocowane cumy, których zadaniem jest przytrzymanie jachtu w trakcie postoju. Na dziko nocowaliśmy jedynie wtedy, gdy warunki pogodowe były stabilne, a my mieliśmy pewność, że będziemy w stanie bezpiecznie odpłynąć następnego ranka.
Podczas tego etapu podróży na dłużej zatrzymaliśmy się w Västervik, a w zasadzie w jego pobliżu, bo po jednej nocy w porcie Notholmen uciekliśmy do położonego wśród lasów Smalandii Solbergsudde. Choć pierwsza marina znajdująca się blisko centrum tego turystycznego miasta pozwalała na korzystanie z jego atrakcji, zniechęciły nas łazienki upchane w nieznośnie nagrzanych kontenerach oraz miejski zgiełk. W tym drugim porcie wprawdzie do sklepu mieliśmy kawałek (w takich momentach nieoceniony okazał się rower) jednak rzut beretem znajdował się spory kemping z małym aquaparkiem. Męska część załogi oczekiwanie na dogodne wiatry wykorzystała również na wizytę u miejscowego fryzjera-imigranta, którego zakład miał nieco egzotyczny klimat. Jak do tej pory nie było im dane korzystać z kogoś, kto z taką starannością przycinał włosy, a zrobiona przez niego Łukaszowi fryzura jest do dzisiaj niedoścignionym wzorcem…